Specyficznym rodzajem uprawiania jeździectwa jest łowiectwo. 27. Pułk Ułanów im. króla Stefana Batorego jako jeden z niewielu pułków posiadał własną sforę psów myśliwskich (chartów), trzymaną przy szwadronie karabinów maszynowych. Ten rodzaj spędzania wolnego czasu rozwijał się bardzo żywiołowo, gdyż okazji do polowań nie brakowało. Okolice Nieświeża to przecież wymarzone tereny łowieckie, a życie u boku księcia Radziwiłła dawało okazję do częstych polowań. W tych warunkach łowiectwo było nie tylko sportem, ale przede wszystkim nobilitacją towarzyską. Jak wyglądały polowania w okresie międzywojennym u boku księcia Radziwiłła opowie nam ppłk. Stanisław Rostworowski dowódca 27 pułku ułanów w latach 1928 – 1929.
Zbliżał się 1-szy marzec, a z tym dniem kończy się sezon polowań na dziki. Tym większą niespodziankę i radość sprawiło nam zaproszenie do stawienia się dnia 27 lutego na dwudniową obławę w południowej części lasów, ordynacji Nieświeskiej, w nadleśnictwie Chominki. Starosta P. Czarnocki zabiera nas do samochodu. Jazda nie zupełnie pewna. Wszak śniegi spadłe, w pierwszych dniach listopada, nie stopniały, a przeciwnie zamiecie posypywały je coraz nowymi warstwami, aż na traktach urosły zwały na dwa metry wysokie. Ale ryzykować można. W razie, czego wsie przydrożne poratują nas sankami. Mało do tego brakowało. Już między Nieświeżem a Kłeckiem, samochód wkopał się w śnieg i tylko przezorności szofera zawdzięczamy to, że znalazła się i siekiera do zrąbywania gałęzi, i łopaty do rozkopywania zasp. Z Kłecka na szosę Słucką pod Sieniawką, skręt w lewo, kilka kilometrów wartkiej jazdy po szosie, skręt w prawo na Zaostrowicze, przejazd przez most na Lani, po ruszających się dylach, szukanie po ciemku, świeżym śniegiem zasypanej drogi, jeszcze parę skrętów i w dali błysło przed nami światło, leśniczówka Chominka.
Nazwa to na kresach znana. W roku 1924, gdy jeszcze K.O.P. na granicy nie było, banda dywersyjna przekroczyła o 4 km. odległą granicę polską, napadła na leśniczówkę i wymordowała cały personel nadleśnictwa. Policja i wojsko przybyły z odsieczą za późno. Dziś strażnica, z wieżą obserwacyjną czuwa dniem i nocą nad bezpieczeństwem okolicy. W leśniczówce gwar. W nieobecności gospodarza, ks. Albrechta Radziwiłła, który ze względu na stan zdrowia musiał wyjechać za granicę, wita nas jego pełnomocnik P. Oskierka. Jest nas już piętnastu myśliwych – reszta dojedzie nazajutrz. Zbiórkę wyznaczył kierownik polowania, p. dyrektor Henszel na ósmą. Ma on doświadczenie myśliwskie: Pięćdziesięcioma czterema niedźwiedziami na rozkładzie, zdobytymi w tajgach Syberii, nie każdy może się pochwalić. Ale tym razem mamy wrażenie, że zbłądził. Po co czekać do ósmej, kiedy już o siódmej widno, a napięte nerwy i tak wyspać się nie dadzą.
Pogoda nam sprzyja. Lekki ośmiostopniowy mróz bez wiatru, ponowa, więc ślady znaczne. Zajeżdżają długim szeregiem białoruskie, w jednego konia z hołoblami zaprzęgnięte sanie. Któż ich nie widział i któż ich nie zna z obrazów Fałata, czy Kossaka? Te same czapy futrzane, te same brody czarne „chaziajow”, te same, długą sierścią obrosłe koniki.
Każdy z myśliwych rozkłada się na wymoszczonych saniach i rozpoczyna się śliczna, długa jazda. Tuż za leśniczówką wjeżdżamy w las, a można w nim jechać pięćdziesiąt mil aż na południową granicę Polesia. Mijamy zagajniki potem starsze rewiry, jakaś polana i wieś budowana tak ciasno, że między chatami przecisnąć się nie można. Za stodołami wysokie, ponad dachy sięgające, a szerokie na piętnaście metrów drabiny. Co to? To suszarnia dla siana i zboża. W tym mokrym kraju wysuszyć zboże też jest sztuką. A potem kończą się ludzkie siedziby i zaczyna się puszcza. Wykrot sosny zwalonej, zarosłe mchem trawy, a wszystko okryte białym puchem śnieżnym, nienaruszonym, niesplamionym przez żadne dymy ni kurze. Jedziemy długo, może godzinę, może dwie. Leżąc na sianie w sankach, jest czas patrzeć i myśleć, przejmować się nadzieją spotkania z dzikami: potem zapominać o tym, że się jedzie na polowanie, a tylko cieszyć się puszczą, śniegiem, wykrotami, i dalekością spraw i zmagań, a kłopotów ludzkich. Przednie sanki stanęły przed szarym tłumem naganki.
A więc to ona, te same „huczki„, które wiszą tam nad kominkiem na obrazie Fałata, te same łapcie, sękate kije, te same rogi gajowych, które pamiętają przedwojenne polowania, a może i dawniejsze. Na rogach tych grali rówieśnicy Wojskiego, gdy to Pan Mickiewicz błąkał się po lasach. Ale teraz rogi nie grają. Przeciwnie, wśród szeptów, schodzą się myśliwi, nastrój uroczysty, jakby przed wielką ceremonią. Chwila losowania stanowisk, chwila ważna, bo od niej zależy łut szczęścia.
Potem wyruszamy piechotą, cicho stąpając po śniegu. Idziemy gęsiego, ścieżynką naciętą przez gajowych. Czasem wykrot przewalony w poprzek, zmusza do kołowania, czasem śnieg tak głęboki, że nogi trudno z niego wyciągnąć. Dochodzimy do linii. Tam, co kilkadziesiąt kroków widnieje mały szałasik ze świerków; za nim stanie myśliwy. Jeden numer po drugim ubywa, wreszcie mój dziesiąty. Zostaję, a dalszy szereg myśliwych mija mnie, oceniając po drodze, czy zazdrościć, czy cieszyć się, że to stanowisko nie jemu wypadło. Stanowisko zdaje się być dobre. Zagajnik gęsty, na 10, czy 15 kroków, już tworzy się zwarta ściana, przez którą nic dojrzeć nie można. Wśród zagajnika wyrasta starodrzew mieszany: dąb, sosna, wiąz, świerk i buk. Skrzyp śniegu pod stopami podchodzących myśliwych ucichł, sąsiad lewy zaszył się pod drzewo, prawy chwilę jeszcze się kręci, potem i on skrył się za chojaki. Cisza. Mija kwadrans. Oczy rozpoznają szczegółowo przedpole. Trzeba czekać cicho i cierpliwie.
Sztucer załadowany, oparty o drzewo, czeka na sposobność strzału. Las zamarł w bezruchu w swej pięknej szacie białej. Już teraz znam każdy krzak, każdy pniak, każdy śnieżny pagórek. Może tu, może tam, wychyli się za chwilę czarna głowa dzika. Drugi kwadrans już mija. Cisza. Po cichu bezszelestnie napływają wspomnienia. Z takich lasów, pokrytych śniegiem, het z dali, z Karpat, z lat wojennych, gdy to na placówkach legionowych się stało, a człowiek był i myśliwym i zwierzyną zarazem… Tylko tam las nie był tak cichy. Czy mi się zdaje, czy słyszę szum odległy, tamtych, może dziś już wyrąbanych lasów? Nie. Szum idzie naprawdę — nie dołem, a górą, wierzchołkami najwyższych drzew. Trochę śniegu osypało się, nawet jedna gałązka opadła z najwyższej sosny, tam w prawo. Poleską puszczą przeszedł nie szum, ale jakby westchnienie, może na wspomnienie tamtych karpackich lasów, łowisk, młodych kolegów Ułanów, którym wciąż jeszcze szumią na mogiłach smukłe jodły karpackie. Trzeci kwadrans przeminął. Zimno zaczyna przejmować i zaczyna złość ogarniać. Stać tak cicho, bez ruchu prawie od godziny i czekać, a może na próżno. Czyżby dziki wyszły z ostępu, czyżby huczki zbłądziły i obława do skutku nie dojdzie? Myśliwy zaczyna się czuć, jak żołnierz na zapomnianej placówce. Aż słońce zlitowało się, przebiło mgłę i zaczęło dziwy stroić na śniegu. Posypało blaski po krzakach i okiściach, zarumieniło świeżą barwą korę drzew, ozłociło sople żywicy, cieniami w kratkę przystroiło biel śniegu. Jakiś dzięcioł wychylił się z kryjówki i zaczął pukaniem mącić na chwilę cisze. Potem, jakby zastraszony obawą, by nie spłoszyć dzików, furknął między gałęzie i odleciał daleko. Gdy piąty kwadrans czekania mijał, panowała jeszcze cisza. Aż nagle przerwał ją ton wysoki, zajadły, powtarzany: Aj, Aj, Aj, Aj! Potem ozwał się drugi — niższy, utworzyły duet, dołączył się trzeci, czwarty, dziesiąty i cały chor głosów rwał ciszę na strzępy, targał nią boleśnie, zaczął się zbliżać, potężnieć, w szybkim rytmie przewalać, potem słabnąć, przesuwać w prawo, w głąb, oddalać, znów zbliżać… To zagrała kapela ogarów. Piętnaście gończaków, starej Radziwiłłowskiej psiarni, puszczonych w knieje, odszukało stado dzików, szarpało je, rozpędzałoby rozbić na gromadki, na oddzielne sztuki. A za kapelą ogarów, ozwały się huczki. Najprzód przeciągłe sygnały trąbek, potem beki rogów, a na to hasło dwieście drewnianych klekotek zaczęło bębnić w kniei.
Po godzinnej ciszy wrażenie niczym bitwy. Jakieś wspomnienia wracają do głowy, ktoś mi opowiadał takie polowanie. Już wiem, to „Pan Tadeusz” ucieleśnił się w życiu. Gończaki pędzą na mnie. Pierwotny chor rozbija się na głosy. Już można rozróżnić wściekle, aż piszczące ujadanie „Wisły” niski ton, „Płowego” krotki, urywany wrzask „Donki”. Pędzą na mnie. Słychać tupot racic, trzask łamanych gałęzi. Sztucer drży w ręku, bo nie widać nic: gęsta ściana tworzy zasłonę nieprzeniknioną dla wzroku. A tam o 50, 60 kroków odgryza się stado dzików. I odgryza się dobrze, bo słychać już jęk zranionego psa. Skowyt oddala się, znów zlewa w jeden przytłumiony chor. Gdzieś tam padł strzał, jeden, drugi, trzeci. Zatrzęsła się sędziwa knieja od huków, wystrzałów. A myśliwemu aż serce bije z zazdrości. Oni tam strzelają, a ja nie, były dziki tak blisko, gdyby nie ten gąszcz przeklęty, można było dojrzeć. Jeżeli całe stado poszło przez linię, czekanie na nic. Nic już więcej nie wyjdzie. Robi się ciemno, zniechęcenie ogarnia.
A tam w oddali psy wciąż ujadają, widać poszły za stadem w głąb ostępu. Ale obława trwa jeszcze. Poszum klekotek dalekich dochodzi coraz wyraźniej. To tu to tam, odezwie się przeciągle róg gajowego. Trud ich zbyteczny, skoro dziki już pewno przeszły przez linię. Aż nagle niespodzianie bliski trzask gałęzi i za ścianą gęstwiny przesuwa się na w skos siedem czarnych cieni. Słychać sapanie ciężkie, ale jeszcze kształtów trudno rozeznać. Idą na sąsiada. Nagły zwrot. Są. Gdzie odyniec? Chyba ten, bo największy. Strzał. Ciemna masa zwaliła się ciężko na ziemię. Reszta stada — o dziwo zawraca i sunie wprost na mnie. Drugi strzał na sztych, ale widać kula ześliznęła się, lub poszła po prostu mimo celu – dziki doszły na pięć kroków — popatrzyły i w dwóch susach zginęły w gąszczu. Gonię je trzecim strzałem zapewne spóźnionym. Znów cisza. Całe spotkanie trwało kilka sekund. Po długiem czekaniu i naprężeniu nerwów ta nagła zjawa stada czarnych potworów wydaje się przywidzeniem. Patrzę przez gąszcz. Czarna masa leży i drga jeszcze lekko. A więc dziki były – trofeum zostało.
Klekot naganki zbliża się, lada chwila wyjdą chłopi z gęstwiny. Znów rozlega się ujadanie i po chwili łomot. To samo, lub może inne stado, przesuwa się wśród gąszczów przede mną. Niestety, strzelać nie mogę, bo huczki zbyt blisko. Myśliwy dusi w ręku karabin, aż stawy trzeszczą. Jest ich osiem sztuk. Idą sznurkiem, jeden za drugim. Wyszły na flankę – strzały tam się sypią. Huczki dochodzą do linii.
Obława skończona. Nie słyszę rogów, lecz biegnę zobaczyć ofiarę mej kuli. Leży w kałuży krwi na śniegu, strzał dobry na komorę, stąd ten nagły upadek. Niestety, to nie odyniec, to tylko locha potężnych rozmiarów.
Myśliwi się zbierają. Sto opowiadań, drobnych targów, o inne sztuki ubite, pomiar ran, spory o kierunek strzałów. Rogi grają przeciągle, odwołują psy z dalekich ostępów; chłopcy z obławy łamią brzózki i sporządzają nosze na ciężkie sztuki. Sześć dzików padło w tym miocie. Zbieramy się przy ognisku, roznieconym z całego sąga drzewa, tak, że pióropusz dymu idzie wysoko aż nad las. Podają bigos, wódkę, gwar, hałas, okrzyki. Za chwilę sanie powiozą nas o 10 wiorst dalej, do innego ostępu, dokąd huk strzałów, ni ujadanie psów nie doszło, i znów w ciszy, w milczeniu stać wypadnie pod drzewem długie minuty, zanim obława nie obejmie szerokiego koła, a psy puszczone w środek na ślad dzika się nie narwą i ujadaniem nie dadzą hasła do rozpoczęcia obławy. I znów cała burza wrażeń będzie sercem myśliwego targać: nadzieja, zawód, zazdrość, zniechęcenie i oczekiwanie, potem jedna decydująca minuta spotkania, strzał – i jeśli ręka nie zadrży, a broń dobra – zły, czarny potwor znów będzie się tarzał we własnej krwi na śniegu.
Ppłk Szt. STANISŁAW ROSTWOROWSKI
Dowódca 27 pułku ułanów w latach (1928 – 1929)
Tekst pochodzi z jednodniówki „KORPUS POLESKI” wydanej w listopadzie 1928 roku przez Okręg Korpusu IX.
Na podstawie:
27 pułk ułanów imienia króla Stefana Batorego 1920 – 1939 – Krzysztof Kowerko
Jednodniówka KORPUS POLESKI