Należy to już do przeszłości. Większość naszych ułanów zamieniła śliczne kolory ułańskie na skromne szare ubrania cywilne, na bluzy robotnicze, a szable i lance na pióro i pług. Ludzie już zapominają o obrońcach Polski, chociaż zasługują oni na dłuższą i na wdzięczniejszą pamięć. Kiedy Jaśko szedł na wojnę, obsypano go kwiatami i obdarzono łakociami, aby zyskać go sobie i podnieść, i ulżyć mu niechybną, jak się zdawało śmierć, a kiedy wrócił – dano mu czerstwy chleb. Dobrze jeszcze temu, kto został obdarzony tym przysmakiem, bo niejednego los poczęstował kamieniem. Czy on na to zasłużył? Krótkie i skromne opowiadanie o dziejach naszych ułanów niech będzie odpowiedzią.
Sieradzanie pamiętają, jak to w drugiej połowie lipca ćwiczono na placu przed cerkwią kilkunastu obywateli w różnym wieku. Byli to ojcowie rodzin – solidni i doświadczeni mężowie, i dzieciaki osiemnastoletnie, byli przedstawiciele ziemiaństwa i urzędnicy, mieszczanie i chłopi. Jedni siedzieli na koniu dziarsko i butnie się trzymali grzywy końskiej i często spadali ze swych rumaków. Ale poczucie obowiązku i zapał przezwyciężał wszystko. Nieumiejętność, otrzymane guzy, drwinki gapiów nie zniechęciły tych ludzi rycerskiej krwi. I oto 2 sierpnia 28 jeźdźców w doskonałym szyku defilowało po Sieradzu, wyjeżdżając na pożegnalne przyjęcie do gościnnego dworu pp. Białeckich. Już byli ułani. Czas im uprzyjemniły ćwiczenia z lancą i szablą, czyszczenie koni, ochocza piosenka ułańska. A kto się do tego przyczynił? „Masz Trepka podchorąży, co ułanom kości drąży”, jak mówiła piosenka ad hoc ułożona. Istotnie, nie wiem, czy ktoś inny mniej wytrwały w tresurze ułańskiej, jak p. Trepka potrafiłby w ciągu dwóch tygodni osiągnąć takie rezultaty. Zdawało się jednak w tej chwili, tj. 2 sierpnia, że wyćwiczenie jest tak niedostateczne, że o wyjeździe na front nie może być mowy. Wszak jeszcze nikt nie umiał strzelać z karabinu, należycie jeździć konno, ciąć szablą, członki ciała nie były wdrożone do marszów, konie nieujeżdżone i niewytrenowane.
Rozumiałem i ja to dobrze i przedkładałem bezpośrednim władzom moim o bezcelowości wyprowadzenia oddziału w pole, gdzie w pierwszym boju ulegnie zagładzie, lub rozpraszając się w bezładzie, narazi na smutne następstwa całą grupę, w skład której wchodzić będzie. Ale stało się inaczej. Armia nasza, broniąc się rozpaczliwie, ustępowała. Warszawa była zagrożona, każda chwila była droga. Rotmistrz Zakrzewski formował w Kaliszu 203. pułk ułanów. Aczkolwiek zamiary moje były inne, poczułem się zmuszonym ulec potrzebie chwili i polecając się opiece Najwyższego, udać się do Kalisza. Po rozmowie z rotmistrzem doszedłem do przekonania, że bez namysłu należy oddać oddział sieradzki pod jego rozkazy. 3 sierpnia otrzymałem rozkaz wymarszu i po południu w tym samym dniu poprowadziłem ułanów do Kalisza. 4-go zostaliśmy wcieleni do 203. pułku, a 5-go sierpnia załadowano nas do pociągu i wywieziono w niewiadomym kierunku.
Trzeba się zastanowić tutaj, w jaki sposób został stworzony nasz pluton w ciągu dni dwudziestu. Gen. Haller upoważnił mnie do sformowania w Sieradzu oddziału konnego, który pierwotnie miał się stać samodzielną jednostką, nosząc piękną nazwę „imienia Ks. Józefa Poniatowskiego”. Lecz trzeba było osiągnąć cyfrę 60 szabel. Z zamiarem tym zabrałem się do dzieła. Komitet Obrony Kraju hojną ręką pomoc okazał. Imię doktora Szybowskiego pełnomocnika Komitetu winno być zapisane na liście zasłużonych w dziejach Sieradza. Dzięki zabiegom Komitetu Obywatelskiego otrzymaliśmy siedemnaście koni i mogliśmy mniej zamożnych posadzić na nie, a wielu innym dać pożyczkę na zakup. Sejmik uniesiony żarem miłości Ojczyzny, szczodrze otworzył kasę. Dyrektor Centrali Handlowej p. Psarski potrafił gorącą wymową zachęcić do ofiar. Centrala podarowała 4 konie, dwa wozy i powóz. Pod dobrym okiem rozpocząłem formację. A cóż powiem o ochotnikach? Nie ma dość w Polsce kwiatów, żeby ich godnie ukwiecić, nie ma dość łez rzewnych, aby ich żegnać, nie ma nagród, aby wynagrodzić. Za ofiarność życia, za hojność, za hart ducha, tylko niebo dać im może dość piękny kwiat i dość piękną nagrodę. Czytelnicy wybaczą mi ten patos, wywołany serdecznym umiłowaniem tych ludzi. Ale jak ich nie kochać, jak się nie unosić? 44-letni p. Stanisław Wolski porzuca żonę i dziatki, z których mu jedno w czasie wojny umiera, porzuca dobrobyt i warsztat swej pracy, i staje pierwszy do szeregu. Na dzielnym koniu przyjechał p. Wolski, ale na dzielniejszym zjawia się Gutowski z Wolenia. I on opuszcza żonę i szereg maleństw, porzuca pałac i komfort, darowuje konia oficerskiego, obdarza biednych kolegów końmi, przywozi do oddziału bryczki i wozy i daje, gdzie trzeba, pieniądze bez żadnych zastrzeżeń. A za nim spieszą Forusiński, Pertkiewicz, Siądalski, Arnold, Oczechowski i Kosowski, Zwierzyński i Rakowiecki, studencik Cybulski, chory na suchoty i inni, imiona których są wszystkim znane. Są to ludzie starsi, krótkowidze schorowani, ale wszyscy świadomi obowiązków i entuzjaści patriotyzmu.
Pożegnanie. Na placu koło cerkwi stanęli konni, ks. prałat Mikołajewski odmawia wzruszonym głosem krótką modlitwę. Parę słów przemówienia, ostatnie uściski, łzy opuszczonych, kwiaty, spazmatyczne łkania wewnętrzne i jazda… na śmierć, lub zwycięstwo.
Boże Wielki, ja nie myślałem, że ktoś z tych ludzi. Kiedy w ciemną noc na stacji kolejowej przy oświetleniu pochodni jeszcze raz żegnałem z kolegami swoich najbliższych, usłyszałem z ust rozumnego człowieka ostatnie pożegnanie: „Wracajcie jako zwycięzcy”. Wydało mi się to prawie ironią, bo wszak mówiono, że Warszawa beznadziejnie jest zagrożona, a żeby miała paść, cóż pozostało nam więcej, jak położyć swoje kości, jedynie dla chluby imienia polskiego. Oczywiście uczuć moich kolegom nie wykryłem. Wiara podtrzymała i choć promienia nadziei nie miałem, rezygnacja dała potrzebny spokój. Jak płonne były moje zwątpienia, już najbliższe chwile pokazały, nazwane „cudem nad Wisłą”.
A więc 5-go nas załadowano i wyekspediowano do niewiadomego miejsca. Warszawę przelecieliśmy i przekonaliśmy się, że dążymy w kierunku Mławy. Pociąg na stacjach nie stawał. 6-go wieczorem zatrzymano nas w Ciechanowie. 7-go rano wyładowano. W tym samym dniu zorganizowano ostatecznie szwadrony i wcielono nas do szwadronu karabinów maszynowych, jako czwarty pluton pod moim dowództwem. Ogólny nastrój był ciężki, pod jego wpływem wkradło się niezdecydowanie i kilku kolegów opuściło pluton, przenosząc się do szwadronu technicznego. Ci biedacy na początku mieli gorzej od plutonu. 7-go wieczorem pułk był w akcji. Ciechanowskie boje można nazwać epopeją. Szwadrony po kilka razy na dzień chodziły do szarży, walczono nieraz o kilka kroków odległości, pojedynczy ludzie brali po kilkunastu jeńców do niewoli, odstępowano i znowu atakowano. Major Podhorski dowódca pułku cudowną wprost odwagą i spokojem obezwładniał nieprzyjaciela, a ułanów czarował, zamieniając ludzi w bohaterów. Porucznik Witczak sto razy wrzynał się ze swoim kulomiotem w szeregi wroga, rotmistrz Taube uśmiechnięty i spokojny, walczył jak tylko dawniej walczono, ułan Potworowski strzelał wroga na upatrzonego , mały ułanik „Kiki” palił do Kozaków, przystawiając broń do piersi. Gutowski szarżował, dwóch luzaków mając po bokach, z rewolwerem w ręku, a szablą w zębach, pod Rauszerem padły dwa konie… Rezultat tych bojów wiadomy. Początkowo pułk odstępował do Płońska, potem bił i gnał bolszewików bez przystanku aż do Mławy. Boje ciechanowskie zakończyły się 19-go sierpnia. Sieradzanie w ilości 33 ludzi byli, jak już wspominałem, w czwartym plutonie szwadronu karabinów maszynowych, i w bojach ciechanowskich aktywnie uczęszczali, za wyjątkiem sześciu, którzy przeszli do szwadronu technicznego. Tym sześciu było gorąco, ponieważ niejednokrotnie zasłaniać musieli sztab pułku i asystować majorowi Podhorskiemu, lub Zakrzewskiemu, którzy zawsze byli tam, gdzie było najniebezpieczniej. Tam się przelała po raz pierwszy krew sieradzan, lecz dzięki Bogu, pierwszy ranny, a był to Karsznicki, dziś dnia wyzdrowiał zupełnie. Tam też straciliśmy dwa konie. Czwarty zaś pluton miał niewdzięczną rolę, zresztą, jak i cały szwadron, którego był cząstką. Kazano nam osłaniać tabory. Zadanie było ciężkie, niebezpiecznie i moralnie przygnębiające. Żadnego związku ze szwadronami, gdzie wróg nie wiadomo. Z boku, z tyłu, czy z przodu. Ostatnio widzieliśmy w odwrocie jeden szwadron 8-go rano. Uchodził w bojowym szyku, także nie wiadomo, co go otacza, przeszedł kłusem, widziany przez lunetkę, o parę wiorst odległości od naszych placówek. Nie udało się nam nawiązać z nim łączności. Co chwila trwoga. Dowodzący całym oddziałem rotmistrz Krupski musiał rozsypać tyralierkę, tworząc ją nawet z ludzi obozowych, kucharzy, woźniców. Ale niestety tyralierka ta na początku była parodią. Bo żaden z sieradzan nigdy jej nie widział, mało tego, nie umiał naładować karabinu angielskiego, którym go uzbrojono. Na krótkich postojach uczono ludzi pospiesznie nabijania broni, objaśniano skale odległości, tłumaczono zasady walki pieszej. Noce były straszne, wokoło widziano Kozaków, czasami istotnie, lecz najczęściej w wyobraźni, ogarniętej lękiem, niezmiennym asystentem nieplanowanego odwrotu. Wszyscy myśleli o tym jakby się dostać za Wisłę, bo za tą rzeką potężną jedynie możliwym zdawał się opór.
Ale już następował przełom. Byliśmy we Wronie odległej o 15 kilometrów od Zakroczymia. Twierdza Modlińska grzmiała, odpierając wroga nacierającego ze strony Nasielska. Modlin, jak z rogu obfitości, wyrzucał z siebie niezliczone szeregi wojsk świeżych. Szły cale pułki młodziutkich ochotników, doświadczonych poznańczyków. A zresztą, był tutaj gen. Haller. Gdy go zobaczyłem w kilka dni później pod Modlinem jadącego samochodem z twarzą rozpromienioną łagodnym uśmiechem, z wyrazem stanowczości i pewności siebie, po raz pierwszy od wyjazdu z Sieradza pomyślałem, że nie tylko grób, lecz i zwycięstwo może być naszym udziałem. Pod osłoną twierdzy kilka dni uczono nas i uzbrajano, po czym około, 20-go sierpnia rozkazano wystąpić w kierunku Mławy. Bolszewicy pod Radzyminem wówczas byli rozbici, pod Ciechanowem również, otaczano część ich armii pod Mławą. Otucha wstąpiła we wszystkie serca. Pułk nasz wstępował do Ciechanowa okryty sławą, ludność witała ułanów jak wybawicieli, rzucano masy kwiatów, oddawano wszystko; jedzenie i wino; zapraszano i zatrzymywano. To były chwile szczęśliwe. Lecz dla sieradzan to nie był koniec, lecz właściwie początek trudów. Po kilku dniach odpoczynku pod Mławą załadowano nas znowu do pociągów i, jak zwykle, wysłano nie wiadomo dokąd. Szeptano: „Na Budionnego”, lecz nic nie wiedziano. 6-go września przeszliśmy Chełm, a 12-go w pobliżu Hrubieszowa stanęliśmy nad Bugiem. Tu się zaczynają nowe boje. Przed przejściem Bugu połączyliśmy się z całą Dywizją. W tym samym dniu pierwsza Dywizja jazdy sforsowała o godz. 4-ej rano przeprawy, więc w ślad za nią przekroczyliśmy rzekę. W odległości kilku kilometrów od przeprawy pułk nasz wprowadzony został do boju. Już pierwszy i drugi szwadrony były w akcji. Szwadrony: czwarty, techniczny i kulomiotów zatrzymano na rozległej łące pod niedużym laskiem, przeznaczając do dalszej walki. Staliśmy na widoku nieprzyjaciela, z czego on korzystał i zasypywał nas granatami i gęstymi strzałami karabinowymi. Większość Sieradzan dotychczas nigdy nie była w ogniu, to też twarze przybladły i serca zabiły. Stanie w miejscu przeciągało się zbyt długo, oczekiwanie niecierpliwiło. Por. Witczak już podjeżdżał ku lewemu skrzydłu wroga i, raz po raz, zaczynał rzęsisty ogień z kulomiotu. Naraz doszła wiadomość, że bolszewicy pod naciskiem naszych tyralierów ustępują pospiesznie i wraz z wiadomością rozkaz wysłania dwóch karabinów maszynowych celem zaatakowania ich przy odwrocie. Dowódca szwadronu do pierwszego większego boju przeznaczył Sieradzan. Nareszcie. Po dość niezgrabnym wyjeździe z szeregów dotarliśmy do drogi i z ust rtm. Zakrzewskiego otrzymaliśmy rozkazy bardziej dokładne. Dalej jeszcze na przedzie walczy 2-gi szwadron, w dolinie spotkamy rotmistrza Taubego, on da rozkaz dalszy, trzeba jednak spieszyć”. Ruszamy kłusem, artyleria i kulomiotacze . Bolszewiccy widzą nas na odkrytym miejscu i niezwłocznie posyłają nam grad kul i pocisków. Oglądam się na swoich ułanów: dzielnie i spokojnie siedzą na koniach i bryczkach kulomiotowych.
W dolinie spotykamy lekko rannego w ucho rotmistrza Taubego, który rozkazuje niezwłocznie spieszyć z pomocą do 2-go szwadronu posuwającego się tyralierą. Jeden kulomiot ulokowaliśmy pospiesznie w wybitym oknie przydrożnej chałupy, drugi wysłałem dla ścigania nieprzyjaciela. W tej chwili milknie artyleria nieprzyjacielska i gaśnie ogień ręczny, moskale zrozumieli, że zachodzimy im w tył i pospiesznie odstąpili. Bój był skończony. W pół godziny później otrzymałem rozkaz cofnięcia mego plutonu i połączenia się ze szwadronem. Jednak pociski artylerii przeciwnika przeprowadzały nas, aż do lasku, w którym mieliśmy nocować i niejeden jeszcze ze światem tym pożegnać by się musiał, żeby ich granaty pękały lepiej. Podkreślam to zjawisko, bo powtarzało się ono stale: w pobliżu wsi Koniuchy pocisk bolszewicki upadł pod nogi konia księdza kapelana, ziemia wyrwana wywróciła konia, kapelan upadł, lecz zaraz obaj powstali, bo granat leżał spokojnie. W lesie czekał nas nocleg. Rozpalono słabe ogniska, dano koniom obroku; padał drobny deszcz i marzliśmy okrutnie, leżąc na wilgotnej ziemi. Oczekiwaliśmy boju z rana, lecz znowu stało się wbrew przewidywaniom naszym; bolszewik, przykryty mrokiem nocy, pospiesznie ratował się ucieczką. Zapytywaliśmy siebie, czy to istotnie jest ta słynna armia Budionnego, która po naszym zwycięstwie na froncie północnym, na południu wzbudziła poważne obawy? Czy istotnie 30 000 pierwszorzędnej rosyjskiej kawalerii, wsparte artylerią i oddziałami piechoty, nie może nam stawić czoła?
Lecz wątpliwości być nie mogło, przed nami cofał się Budionny, cofał się atakowany z frontu poważniejszymi siłami, a przez naszą kawalerię w ilości 5-6 tysięcy szabel oskrzydlany. W ciągu sześciu dni forsownymi marszami szliśmy w ślad za ustępującym Budionnym, aż do Równego. Ciężkie to były dni: bez snu, bez odpoczynku, w ciągłych utarczkach, bez odpowiedniej strawy, bo obozy zostawiono za Bugiem, ułani nasi marzyli o kryształowej rzece Horyniu, nad którą miały stanąć słupy graniczne. Niektórzy zapadli na zdrowiu, niewdrożony organizm nie znosił nadmiernych wysiłków. Trudno mnie opisać wszystkie noce, ciężkie jak koszmary, wszystkie walki, tężyznę ducha przejawioną wówczas, a więc zatrzymuję się na paru ciekawych epizodach. Było to pod Biskupicami. Przed nami szedł 108 pułk, wlokąc za sobą lekki obóz. Rozchodzi się pogłoska, że obóz ten wpadł w ręce kozaków. Ostre pogotowie, w małej i brudnej chacie lokuje się dowódca szwadronu. Nikt nie zdejmuje broni. Noc ciemna, wokoło strzały. Nasze kulomioty na posterunkach, oczekujemy ataku kozackiego. Zmożony usypiam na pęku słomy i budzę się o świcie. Wyglądam przez okno i widzę dużą grupę kozaków. Boże, czy to niewola? Lecz moje zdumienie było niewypowiedziane, gdy zobaczyłem całującego się Pertkiewicza z jednym kozakiem. Okazało się zaraz, że cały pułk poddał się nam wraz ze swym dowódcą, a kozak ten był kolegą Pertkiewicza z ławy szkolnej w Kaliszu. Był to ten sam pułk, który miał jakoby zdobyć obóz 108. pułku ułanów. Jaka przewrotność losu; jaki zbieg okoliczności. Za chwilę potem rtm. Zakrzewski witał się z kozakami: „Zdorowo bratcy”. Odpowiedź: „zdrawla żełajem wasze wysokobłagorodje!” Kozacki dowódca salutuje, składa raport, i już jako przyjaciel idzie do naszego ukochanego dowódcy. Po tym wypadku z lekkim sercem ruszyliśmy naprzód.
Dnia 19-go września zmęczenie okropne całonocnym marszem, stanęliśmy pod Równem. Mówiono, że miasto zostało silnie ufortyfikowane, że kawaleria go zdobyć nie będzie mogła, co znowu okazało się wymysłem. Akcję rozpoczął pierwszy pułk szwoleżerów o czwartej rano, o jedenastej nasz pułk otrzymał rozkaz ją zakończyć. Szwadrony stały pod silnym ogniem artylerii i musieli ciągle zmieniać pozycje. Niedługo to trwało i wkrótce ruszyliśmy naprzód. Sieradzki pluton miał wjechać do miasta szosą Łucką. Już ostrzelani ruszyli sieradzanie ochoczo. W mieście ani żywej duszy, po środku ulicy stoi armata i strzela wzdłuż szosy, szyby wylatują z okien. Mijamy armatę i na końcu miasta spotykamy rotmistrza Zakrzewskiego. Otrzymuję rozkaz wysłania jednego kulomiotu ku cmentarzowi, za chwilę muszę wysłać drugi; pod moim dowództwem zostaje jeszcze jeden. Ułani wyjeżdżają i celnymi strzałami rażą wrogie hufce. Prześladuje ich artyleria; jeden pocisk wywraca bryczkę Pertkiewicza, druga bryczka wywraca się na zakręcie. Wyjeżdża trzecia pod dowództwem Potworowskiego, a dwie pierwsze wjeżdżają za przykrycie. Krótki remont i powtórny wyjazd. Ale już nie ma do kogo strzelać — bolszewicy uciekli. Tak zostało zdobyte Równe. Ostatni bój stoczyli sieradzanie pod Bereźnem. Walki były krótkie, lecz namiętne. Odznaczyli się w nich Pertklewicz i Godlewski. Bolszewicy rzucając broń, uciekali za Słucz w okropnym popłochu, a uciekali tak rzetelnie, że w ciągu jednej nocy oddalili się od Bereźna o 60 kilometrów. Wieczorem w dniu zajęcia tego miasteczka poszedłem do dowódcy pułku: „Jak pan porucznik myśli, co będzie dalej?” — zapytał mnie . „Myślę, że stoczyliśmy ostatnią batalię, że pułk już w ogniu nie będzie i że wojna się kończy” — odrzekłem. Przeczułem i przepowiedziałem dobrze. Przemaszerowaliśmy polem dużo setek kilometrów, tam i nazad po Wołyniu, ale z bolszewikami oko w oko nie spotykaliśmy się, przepędzając ich samym zbliżaniem się naszym. Były to manewry, zwycięstwa rozumu strategicznego, lecz wojny już nie było. W Bereźnem przestaliśmy około dwóch tygodni; było dużo siana, chleba i mięsa, były ciepłe chałupy, ładne kasyno oficerskie, były śpiewy i trunki. Ale obok tego były rzeczy tak straszne, że umysł ludzki wzdrygał się na nie, i nie jednemu spędzały one z powiek sen spokojny. Bereźno — to rezydencja Małyńskich, bardziej rezydencja umarłych, jak żywych. Żywi siedzą gdzieś na Zachodzie — w Paryżu, czy też w Mediolanie — ale umarłych od setki lat zwożą do kaplicy rodzinnej i układają w grobach na wieczny spoczynek. Czynią to ładnie i systematycznie: ubierają w kosztowne stroje, zawieszają na szyjach biżuterię, kładą do twardych i ozdobnych trumien. Nad podziemiem z nieboszczykami wznosi
się kapliczka. Ładny ołtarz, kilkanaście obrazów, niebrzydkie, choć groteskowe, figury świętych, bogate akcesoria mszalne, ornaty złociste, kielichy, srebrne świeczniki, kadzielnice.
Jednym słowem, bogaty łup. Rozwydrzonym hordom tego tylko i potrzeba. Wyłamują drzwi, rozbijają szafkę z monstrancją, plądrują w zakrystii, zabierają wszelkie kosztowności, komże (na bieliznę), a resztę niszczą; więc tną obrazy, rwą w strzępy ornaty, rąbią świętych. Mało im tego. Schodzą w podziemia, oskardami wybijają cegły i wyciągają trumny, wywlekają nieboszczyków, obdzierają ich i wywlekają na pole. Plądrują dni kilka. W szale bezecności poniewierają trupy w sposób tak ohydny, że ze zgrozy serce zamiera, i leżą nieboszczyki z umazanymi brudem twarzami, nadszarpane przez głodnych psów, osiem strasznych nocy. W dziewiątą noc postanowiła banda dzieła dokończyć; kilku najwyuzdańszych wtargnęło znowu do kaplicy. Jeden z nich zabawiał się łamaniem drewnianej Madonny, sypiąc bluźniercze koncepty, drugi rąbał szabelką św. Jana Nepomucena. W kąciku kaplicy za czarnym katafalkiem siedziało ośmioletnie polskie chłopię. Przerażone śledziło obłąkanym wzrokiem ruchy bandytów. Święty Jan był ulubieńcem dzieciaka. Toteż strach ścisnął serce dziecięce, gdy chłopak spostrzegł zamierzony cios na świętego. Cios padł. Odcięta ręka odleciała. Z ramienia buchnęła krew czerwona i gorąca. „Boże! Boże! Krew się leje”, krzyknął chłopiec. W pustej kaplicy głos dziecka przerażony i spazmatyczny rozlewa się echem, kołacze o sufit, zakratowane okna, drży w powietrzu, kołysze ogieńkiem łojowej świeczki, i nieoczekiwanie zabobonnym lękiem i strasznym kurczem chwyta bolszewickie serca. Mdleje ramię, oczy w słup stają, z trzaskającym brzękiem pada szabla, upuszczona przez rękę obłędną. Ratuj się kto może! Po tym wypadku już nie śmieli bolszewicy tknąć kościoła, a mieli wielką ochotę z nim zrobić porządek, jak z kaplicą. Cud, czy obłęd dziecka, uratował kościół. Trupy kazano naprędce na cmentarzysku zakopać. Stoją tam teraz dwa krzyżyki. Dwie wspólne mogiły dla siedemnastu ludzi. Małyński sprzed wieku i sprzed dziesięciu lat, starzec i dziecko, ten, co uczynił mezalians, i ta, co go wyklęła leżą, obejmując się wzajemnie. Żona tego, co mezaliansem ród obniżył w serdecznym uścisku ze zwolennikiem czystości krwi pod drugim krzyżykiem wieczny spokój znajdują. Bolszewizm w grobach! Czy wiedzą o tym ci, których błękit włoskiego nieba od tych okropności ustrzegł? Choć ułani o tym nie myślą, jednak spać nie mogą. Ciężko im, szepczą modlitwę: Matko Najświętsza! Chroń Polskę od bolszewizmu, wzmocnij ducha i dłoń naszą, abyśmy uratowali kraj nasz od losu kaplicy Małyńskich.
Dnia 19-go października staje się wiadomym, że zawieszenie broni, dawno przepowiadane, stało się faktem dokonanym. Proszę o urlop. Dają mi go i żegnają serdecznie. I oto wracam do Sieradza, wracają i ułani, jedni wcześniej, drudzy później, zależnie od możliwości uwolnienia ich z pułku. Wracają radośni z różową nadzieją. Znajdują zawód i rozczarowanie, a opuszczone rodziny swe w nędzy i sponiewierane. U jednego w domu nabroił jakiś urzędnik; skarmił samowolnie siano i słomę, ulokował gwałtem swoją trzodę; u drugiego nędza okropna. Sprzedaje rewolwer i kołacze o posadę. Radzą mu, żeby sobie wyjechał na kresy. Siostra innego prosi dygnitarza o ułatwienie celem otrzymania artykułów spożywczych i motywuje to tym, że brat jej, jako ochotnik, poszedł do szeregów, „Któż go o to prosił?” — pyta dygnitarz. W jednym mieszkaniu żołnierskim zabierają ostatnie 3 krzesła i jedyną kanapę na umeblowanie pokoju urzędnika, pozostawiając rodzinie pustki. Dwaj inspektorzy komunalni utracili posady dlatego, że poszli na wojnę. Pierwsze wywłaszczenie w Ziemi Kaliskiej ma spotkać ochotnika ułana. W jednym majątku ochotnika, kiedy on był na wojnie, zarekwirowano całą uprząż. Pensji rodzicom urzędników, co walczyli, nie wypłacano z powodu różnych względów formalnych. Sprawiedliwość jednak nakazuje stwierdzić, że nie wszyscy z oziębłym sercem patrzyli na sprawy obrońców kraju.
Tak się skończyła historia sieradzkiego oddziału jazdy. Czy prędko wybije godzina walki? Czy znowu sieradzanie wyślą swych synów na krwawe pola? Czy pójdą oni z tym samym zapałem? To są pytania i wątpliwości, które nasuwają się dzisiaj. Ze smutkiem rozstałem się z 203. pułkiem, dziś żegnam się z mymi ułanami. Bywajcie zdrowi dzielni i szlachetni ludzie i niech wam przyszłość osłodzi dzisiejsze gorzkie chwile i niech szczęście w wolnej Polsce udziałem waszym będzie.
Cześć Wam ułani!!
Wspomnienia Antoniego Komara z okresu formowania i walk w roku 1920.
Przedruk za: „Ziemia Sieradzka” nr 9–11/1921
Opracowanie i przypisy Janusz Matusiak