Wieczór powoli jak ciężki parowóz wtaczał się na sklepienie sierpniowego nieba. Rubinowa łuna zachodzącego słońca jaskrawo malowała się na horyzoncie, przechodząc w złotawą poświatę wokół ognistej kuli, która figlując z lekkimi obłokami zwiastującymi pogodną aurę, toczyła się nieubłaganie ku swej nocnej siedzibie. Wiekowy i nieprzerwany taniec ciał niebieskich niosących radość i życie żyznym ziemskim niwom był niemal tak oczywisty, że jego występowanie prawie bezrefleksyjnie omijało pogrążony w swych troskach rodzaj ludzki, skupiony na swych ziemskich poczynaniach. Co wrażliwsze jednostki jednak nie raz zadzierały głowy, aby podziwiać ten wyraźny Boży podpis, będący czytelnym znakiem potęgi świata i kruchości człowieczeństwa.
Z pewnością o tej cienkiej nici przeznaczenia, na której wiszą ludzkie losy jak na naciągniętej strunie, wiedział dobrze każdy, kto nie raz na własne oczy widział, jak łatwo ona może pęknąć. A na pewno wiedział o tym samotny obserwator, stojący u skraju lasu i wpatrujący się w niebiańskie widowisko. Oficerski mundur zdobiący jego postać, jemu służył za tarczę, pod którą kotłowały się emocje i czysto ludzkie odruchy, ujawniające się w nerwowym poruszaniu równo przystrzyżonym wąsem i melancholijnym spojrzeniu. To wszystko składało się na wizerunek człowieka, który widział więcej, niż żądał i przeżył więcej, niż niejeden potrafiłby znieść. Mimo swego zapatrzenia na niebiańskie widowisko nadal wiedział, z jak twardą rzeczywistością musi się mierzyć. Jak wiele zależy od ludzkiego poświęcenia, wiary i honoru, które w obliczu śmierci depczącej wszystkim po piętach były jedyną kartą przetargową. A nigdy chyba wcześnie ta świadomość nie była tak powszechna i tak oczywista jak w czasach, w których przyszło mu nosić mundur.
Półtora roku wojny… niby konfliktu granicznego, a tak naprawdę walki o być albo nie być. Choć gorąco wierzył w zwycięstwo, sam nie wiedział jak długo ziemia, po której teraz stąpał, będzie nazywana Polską. Ledwie podniósłszy się z popiołów Wielkiej Wojny, tam gdzie po wsze czasy miały biec granice wiecznych imperiów, teraz z błota okopów i strug sączącej się krwi miała odrodzić się jego ojczyzna. Ojczyzna, której służył od samego początku, kiedy pojawił się tylko pierwszy płomyk nadziei na wolność. Wichry wojny szalały, a on nieustannie ogrzewał swym wątłym blaskiem serca wielu zapaleńców, którzy poświęcając się jednej idei, jednej prostej obietnicy, postanowili nie tyle jej uwierzyć, co zawierzyć swoje życie.
A może będzie wolna…
Przyszedł wreszcie rok 1918, który poruszył kostki domina. Wydarzenia rozgrywały się szybko, a świat zdawał się nie nadążać, więc kto miałby wtedy dyskutować z faktami dokonanymi? Tam, gdzie biegły fronty Wielkiej Wojny, teraz miała na nowo powstać Polska. Choć była tam od zawsze.
Ledwie ostygły działa powstrzymane przez rokowania w Wersalu, ze wschodu nadciągnęły srogie wieści. Okrutna rewolucja, będąca buntem przeciw jednemu reżimowi a zarazem fundamentem kolejnego, zbierała wszystkie siły gniewnych poddanych dawnego caratu, by swój krwawy porządek zanieść dalej. Kraj bez granic, lecz z mocno bijącym sercem, miał stanąć na drodze sił palących wszelkie granice, które to serce chciały mu wyrwać.
Tak oto przyszło mu stać teraz pośrodku ojczyzny przekraczającej ziemskie granice, sięgającej bowiem tak daleko, gdzie tylko krew szybciej płynęła na dźwięk jej nazwy. Ojczyzny wskrzeszonej siłami wielu, którą wrogie armie chciały na powrót uczynić trupem.
Słońce całkowicie skryło się za horyzontem, a od wschodu nadciągał coraz głębszy mrok i chłód sierpniowego wieczoru nasyconego wilgocią pobliskich łąk. Głęboko zaciągnął się rześkim powietrzem.
Bolszewicka rewolta pragnąca równości swych wyznawców siała śmierć wśród jej wrogów. Tam, gdzieś w ciemnościach czaiły się jej armie. Stąd aż hen, daleko na południe, na przedpola stolicy. Jak złośliwe demony żywiące się nienawiścią – inaczej ich nie dało się postrzegać sądząc po czynach, do jakich dopuszczali się na kresach, a o których wieści docierały aż tutaj jeżąc włos na głowie. Nie chciało się wierzyć, że do takich występków zdolni mogą być zwykli ludzie oczadziali zgubną ideą.
Lecz byli już tutaj. Tuż na wyciągnięcie ręki, na strzał z karabinu. I sami się nie cofną.
Albo oni, albo my.
– Panie majorze – zadumanie przerwał mu głos zza pleców. Choć spodziewał się go od dłuższego czasu, dał się podejść, skupiony jedynie na swych myślach.
– Tak, rotmistrzu Krupski? – odparł.
– Panie majorze Podhorski – powtórzył oficer wynurzający się z głębi zarośli. – Jak pan polecił z nastaniem zmroku odesłałem zwiad w kierunku Ciechanowa. Co teraz?
– Czekamy.
Tadeusz Krupski rozluźnił swą postawę na baczność i głęboko westchnął. Czyniąc krok w bok utorował swemu dowódcy drogę w zarośla. Major Zygmunt Podhorski tymczasem porzucił swe rozmyślania i sprowadzony przez rozmówcę do właściwej roli, udał się żwawo w kierunku, z którego tamten przed chwilą nadszedł.
Nie potrzebował wiele czasu, aby trafić do obozowiska swego 203. Ochotniczego Pułku Ułanów, który sam kazał tu rozłożyć. Narzucona cisza i pełna gotowość sprawiały, że dawało się wyczuć pełne napięcia oczekiwanie w rozmowach toczonych półgłosem pomiędzy żołnierzami, którzy z daleka odprowadzali wzrokiem swego dowódcę.
Ten z kolei z towarzyszącym mu podpułkownikiem zbliżył się do niedużego ogniska, które ledwo starczało na zagotowanie kubka kawy. Siedział już przy nim inny oficer.
– Panie majorze – zerwał się tamten na widok dwóch przybyłych żołnierzy.
– Rotmistrzu Zakrzewski – powitał go Podhorski. – Usiądźmy, czeka nas chwila wyczekiwania.
Adam Zakrzewski herbu Bogoria zaczekał, aż nowo przybyli zajmą miejsca i wraz z nimi zaczął uparcie wpatrywać w płomienie, przez co jego wąsate oblicze w słabym blasku ognia wyglądało surowo i pochmurnie mimo pogodnego usposobienia.
Nerwową ciszę przerwał Krupski:
– Panie majorze Podhorski… ośmielę się zapytać…
– Pytaj – odparł mu dowódca, nie unosząc wzroku znad płomieni.
– Czy aby na pewno winniśmy być w tym miejscu?
Podhorski odchrząknął i oficjalnym tonem powiedział:
– Rotmistrzu Krupski… Nie masz lepszego miejsca.
– Ja tam nie chcę oceniać, chwalebnie póki co nam się wiedzie… – zaczął niepewnie Krupski – ale czy nie mieliśmy mieć innego zadania? Pan generał Karnicki jedynie wydał rozkaz…
– Pamiętam, co rozkazał pan generał, i wiem, podporuczniku, co mamy robić – odpowiedział zdecydowanie Podhorski. – 8. Brygada pana generała Karnickiego a w tym nasz pułk, ma osłaniać działania 18. Dywizji Piechoty na północnym Mazowszu. Bolszewicka swołocz nie może dojść do Torunia… Takie mamy zadanie i o nim pamiętam. Pamiętam również o tym, że jako kawaleria poruszamy się sprawniej od każdego wytrawnego piechura. Co wam będę tłumaczył, mam pewne przeczucia…
– Tłumaczyć to się będziemy panu generałowi, no chyba, że się nie dowie… – wtrącił tajemniczo Zakrzewski, zerkając szelmowsko na dowódcę.
– Albo to my pierwsi będziemy mu się chwalić – odparł szybko tamten. – Jak chwilę poczekamy, to wojna się zaraz nie skończy. Zwiad dopiero co wyruszył. Jak wróci,
to zobaczymy.
– Dostrzegam nasze szanse, lecz widzę też ryzyko… – Krupski nie dawał za wygraną, starając się szukać oparcia w swojej walce z niepewnością w towarzyszach rozmowy, ale Zakrzewski szybko mu odparł:
– Taka jest ta wojna, że trzeba ryzykować.
Podhorski tymczasem znów się zamyślił.
– Cóż wam mogę powiedzieć… W tydzień straciliśmy tak wielu ludzi… Młodych zdolnych towarzyszy broni, narwanych gołowąsów i dzielnych ułanów. Sami wiecie…
To był niemal jak sygnał dla Krupskiego, który tylko czekał, aby uwolnić szalejące w nim emocje.
– Aż krew się gotuje! – niemal wykrzyknął, na ile obowiązująca cisza mu pozwalała. – Jak z rotmistrzem Zakrzewskim formowaliśmy oddział w Kaliszu… Matko Przenajświętsza
i wszyscy apostołowie! Toż każdy z własnym koniem przyszedł, tak im było śpieszno do wojaczki. Weseli i szczęśliwi, że będą ojczyzny bronić, tej samej, co ich ojcom się śniła. Teraz oni chcieli ostrzyć na jej wrogów swe szable.
Podhorski westchnął.
– Dzielni chłopcy, wspaniali ułani… Któż miałby szansę z tą bandą rzeźników? Azjatyckich bydląt, bolszewickiego hultajstwa! Dobry Boże… trzysta szabel nam zostało… Muszą przeżyć tę wojnę, a ja im dam zwycięstwo.
Szelmowski uśmiech zszedł z twarzy Zakrzewskiego, który z nadzieją spojrzał na dowódcę.
– Oby Bóg pozwolił… oby naczelnik Piłsudski miał w zanadrzu coś więcej… – szepnął.
– Już nasze siły starły się pod Warszawą – zaczął Podhorski nie podnosząc wzroku. – Generał Rozwadowski wydał rozkazy dla 5. Armii generała Sikorskiego dość jasne. Od wczoraj już trwają walki na przedpolach stolicy. Panowie, jak żyję, choć 8. Brygada ma głównie osłaniać działania piechoty, to cała 5. Armia… ma zrobić zwrot na południe. Mamy atakować…
Zakrzewski zamrugał szybko, niedowierzając.
– Każdy dobrze wie, że sama 5. Armia się nie przebije do Warszawy, ma nie dość sił…
To wynikałoby, że… – urwał.
– To wynikałoby, że jak nic silniejsze uderzenie pójdzie z południa i ma zgnieść jak kleszcze to chamstwo czerwone – zdecydowanym tonem dokończył Podhorski podnosząc na nich wzrok. – Dlatego też trzeba nam zatrzymać bolszewików, którzy teraz prą na Toruń, aby jak najdłużej ugrzęźli w tych mazowieckich lasach. Po to wysłałem zwiad na Ciechanów…
Krupski nie wytrzymał.
– A jak tam siedzi cała bolszewicka armia? Jeżeli ich tylko wywabimy z nory? Nie było rozkazu, aby ruszać na miasto, mieliśmy tylko osłaniać szlak komunikacyjny, Boże,
co możemy więcej mając trzysta szabel – powiedział szybko, jakby chciał w ten sposób czym prędzej pozbyć swego braku wiary.
– Jak się ułan uprze to i szablą Wisłę wróci! – równie prędko odparł Zakrzewski, napędzany głębokim zapałem. – Siły będą za duże, to i tak zameldujemy to panu generałowi Karnickiemu. Taka też i nasza rola, mieć tę swołocz na oku.
– Po to właśnie czekamy – powiedział Podhorski i znów zapatrzył się w ogień.
Tak też pogrążyli się w cierpliwym wyczekiwaniu, prawie wcale się do siebie nie odzywając. Noc już rozgościła się na dobre, jednak żadnemu przez myśl nie przemknęła chęć snu czy też potrzeba odpoczynku. Ich głęboki spokój dający wyraz w niewzruszonym zapatrzeniu się w płomienie skrywał gdzieś głęboko przyczajoną niepewność i gotowość do działania.
Musieli przeczekać kilka godzin, prawie do północy. Wreszcie z głębi lasu dobiegł do ich uszu tętent końskiego galopu, na który pierwszy zerwał się Podhorski. Oczyma przyzwyczajonym do mroku szybko dostrzegł sylwetki trzech jeźdźców. Jadący na ich czele, choć zdyszany z wysiłku i ocierający pot z czoła, gdy tylko wjechał w blask ogniska żwawo zeskoczył z konia i salutując niemal eksplodował wieściami, które nie chciały pozostać za zębami:
– Panie majorze! Melduję brak regularnych sił w mieście! W kierunku koszar ciągną tabory, robotnik z cukrowni doniósł, że w budynkach fabrycznych też się ulokowali, ale mówi,
że słabo uzbrojeni. Bardziej jacyś technicy. Coś tam szykują, paru łaziło po dachu z drutami.
Podhorski wzniósł wysoko czoło i głęboko zaciągnął się powietrzem.
– Spocznij żołnierzu! – powiedział, po czym zwrócił się do towarzyszy znad ogniska:
– Panowie, na takie wieści czekałem!
– Mamy w prostej linii trochę ponad dziesięć kilometrów do Ciechanowa! Jak do rana zdobędziemy przyczółek, odetniemy ich od zaopatrzenia, zamiast iść na Wisłę będą się bić
o tabory – powiedział podekscytowany Zakrzewski stając obok dowódcy.
Krupski podszedł do sprawy ostrożniej.
– Oby to tylko nie była pułapka… – rzekł i zawiesił głos, po czy dodał:
– Gdybyśmy jednak mieli uderzyć, to i tak musimy obejść miasto, żeby nie zdradzić pozycji całej ósmej brygady…
– I tak się nas nie spodziewają – mruknął Zakrzewski.
– Dlatego trzeba uderzyć, jakbyśmy pojawili się znikąd – odparł Podhorski, patrząc mu prosto w oczy. – Uderzymy od strony koszar, od północnego wschodu, a bolszewicy będą musieli strzelać pod słońce.
– Boże – jęknął tamten zdziwiony. – Bezpośrednio z bolszewickiego zaplecza… Kawał drogi do nadrobienia. Ha! To jest wyzwanie!
– Trzeba nam sprawdzić, co dokładnie dzieje się w mieście – powiedział Podhorski. – Wiele wskazuje na to, że już głównych sił tam nie ma. Ale nie ma co strzępić języków. Trzystu ludzi prędzej się przemknie niż cała brygada. Ruszymy dwie godziny przed świtem, żeby o wschodzie słońca jutro, czyli piętnastego, wpaść do miasta. Mamy trzy godziny snu.
Rozkaz padł szybko i czym prędzej przystąpiono do jego wykonania. Pogaszono ognie, oporządzono konie. Z nastaniem nowego dnia mieli ruszyć na wroga. Niewielu jednak mogło zmrużyć oko, znużenie i senność przegrały w sercach ułanów z napięciem wyczekiwania.
Mieli wrócić do Ciechanowa, który niedawno był ich ostatnią stacją w drodze na front. Wysiedli w nim z pociągów 6 sierpnia, a już dzień później pierwszy raz spotkali się
z wrogiem. Tak zaczęła się ich wojenna epopeja i o mały włos nie zakończyła, kiedy w ciągu następnych dni większość oddziału padła w ciężkich walkach, które oszczędziły ledwie trzystu ludzi z początkowego stanu ponad sześciuset. Ledwie zdążyli się poznać, już musieli się nawzajem grzebać, kiedy okazało się, że na północne Mazowsze nie zmierza tylko kozacki zwiad, ale cała bolszewicka armia.
Rozprawiano o tym niemal przez resztę nocy, aż do rozkazu wymarszu. Podhorski dobrze o tym wiedział. Wiedział też, że może na swoich ułanach polegać, bo to ich odwaga
i upór w ostatnich dniach ocaliły pułk od całkowitej klęski. Cieszył się, będąc ich dowódcą, ciągle jednak gryząc się z myślami, czym sobie na nich zasłużył.
Tak walcząc z emocjami, które skutecznie skrywał pod pełną spokoju dostojną twarzą, wyjechał nad ranem na ich czele we wskazanym wcześniej kierunku. Niecałe dwie godziny podróży minęły im w ciszy i skupieniu. Nie śpieszyli się zbytnio, by nie zajeżdżać koni przed czekającym ich wysiłkiem. Tak o brzasku w zasięgu wzroku dostrzegli pierwsze miejskie zabudowania.
Stając w bezpiecznej osłonie kępy drzew, korzystając z ostatnich chwil mroku, który szybko niknął w blaskach rodzącej się na wschodzie słonecznej łuny, major zdecydował się na ostatni rekonesans. Przez okular lornetki postanowił raz jeszcze zbadać teren szarży, którą w myślach przeprowadził już setki razy.
Faktycznie, ku miastu ciągnęły tabory. I to dużo.
Major przełknął ślinę.
To nie było zaopatrzenie dla małych sił. Tu szły zapasy dla całej armii. Choć nie wypatrzył wielu ludzi, przez chwilę przemknęły mu przez głowę wątpliwości.
A może ta armia nadal tam jest? Może zwiad się pomylił, może łącznik w mieście oszukał, może… to pułapka? Albo ostrzeżenie? Żeby trzymać się z daleka?
Odłożył lornetkę i już chciał spuścić wzrok, lecz odruchowo zerknął na swoich ludzi. Dobrze wiedział, jakie oblicza napotka. Włościan, ziemian i wykształconych inteligentów. Krnąbrnych lecz rozochoconych nastolatków. Doświadczonych ojców i może już takich, na których czekały wnuki.
Ochotnicy.
Rzucili wszystko poruszeni myślą, która nieraz nachodziła Podhorskiego.
A może będzie wolna…
Zacisnął zęby.
Nie.
Musi być wolna.
Dla tych, co żyją, i na chwałę tych, co polegli.
Major spiął konia i ruszył galopem. Reszta za nim, jakby niesiona nie przez wierzchowce, a wiatr. Posłuszni rozkazom i wierni idei.
– Szable w dłoń! Bij bolszewika! – zakrzyknął Podhorski popędzając swego konia
i ruszając na czele ławy ułanów prosto na przedmieścia Ciechanowa. Wstające słońce grzało im karki, rzucając przed nimi długie cienie spadające wprost na zaspane i przerażone twarze krasnoarmiejców.
– Bij bolszewika! Bij! Zabij! – wtórowały mu najbliższe głosy, niosąc się echem okrzyków całego pułku, wyraźnie słyszalnych ponad tętentem galopu setek wierzchowców, przeradzające się w coraz to nowe zawołania:
– Za wolność i ojczyznę!
– Niech Bóg prowadzi!
Podhorski jednak nie tracił trzeźwości umysłu i błyskając ostrzem szabli, huczał ponad bitewnym hałasem:
– Rozwinąć szyki! Cały pułk naprzód! Nie oszczędzać nikogo, nie odpuszczać pogoni!
Tak wpadli na miejski bruk, ścigając pojedynczych bolszewickich żołnierzy, którzy strzegąc taborów, woleli porzucić swoje stanowiska i szukać schronienia wśród zabudowań. Marna jednak była to ucieczka i z góry skazana na porażkę. Uliczki obcego im miasta jakby specjalnie wiły się i wznosiły, aby tylko utrudnić bolszewicką rejteradę, która wbrew intencji uciekinierów nie pozwalała na ujście życiem, lecz wyprowadziła ich na równe trakty idealne do ułańskiej szarży.
– Tabor wzięty! Koszary zdobyte! – niosło się echo meldunku, które dopadło majora Podhorskiego, kiedy na czele nagonki osiągnął wysokość Zamku Książąt Mazowieckich, malowniczo skąpanego we wschodzącym słońcu. Budzący się złocisty blask rozświetlał
w krwawej poświacie ceglane mury średniowiecznej warowni, rzucającej majestatyczny cień na okolicę, napełniając oczy majora zachwytem.
– Wróg uszedł do centrum! – kolejne doniesienia szybko sprowadziły go z powrotem na koński grzbiet.
– Szwadron porucznika Poklewskiego osadzi koszary! – rozkazał Podhorski. – Reszta za mną! Poluźnić zagon! Szeroko ruszyć przez miasto! Szarżować bez rozkazu! Jazda!
Znów po bruku podniosło się echo pogoni, mieszające się z radosnymi okrzykami ułanów i gasnącymi jak iskra rosyjskimi przekleństwami. Dzwoniące o ulice podkowy mieszały się z hukiem wystrzałów, a ostre niczym szkło szable cięły gęstniejące od dymów strzelniczych powietrze, smagając po grzbietach bolszewickich żołnierzy uchodzących w głąb miejskich zabudowań.
– Umocnili się na dworcu! – zagrzmiał głos zwiadowcy i jak jeden mąż ława jeźdźców podążając za kołującą szablą majora Podhorskiego ruszyła w kierunku zabudowań kolejowych. Pośród huku wystrzałów tabun polskiej jazdy jak niesiony wiatrem pomknął wzdłuż nasypów i niemal frunąc nad torowiskami pognał wycofujących się wrogów na południe.
– Wycofują się, uchodzą w miasto! – zawołał Zakrzewski pędząc jak opętany na czele zagonu. – Biegną do cukrowni. Dalej! Za nimi!
– Kto żyw i w Boga wierzy, spiąć konie i gonić suczych synów! Fabryka będzie nasza! – rzucił rozkaz Podhorski, a pułk ochotników rozpalonych łatwo osiągalnym zwycięstwem nabrał pewności zawodowców, jakby na froncie nie byli od dwóch tygodni, a od zawsze.
Prędko entuzjazm przełożył się na nawoływanie i wzajemnie zagrzewanie do walki:
– Dalej, dalej! Jazda!
– Posłać ich do piekła!
– Roznieść na szablach!
– Hejże, nim uciekną!
– Bić i nie oszczędzać!
Tak rozgorączkowani nadciągnęli ku potężnym zabudowaniom fabrycznym, które stanowiły niemal oddzielne miasto wraz z przyległymi domami robotniczymi. Niemalże odruchowo Podhorski pognał na czele pułku wzdłuż rzeczki Łydyny szukając wlotu na główny plac fabryczny, z którego poczęły dochodzić wzmożone hałasy i dość znajome dźwięki, które rozentuzjazmowani ułani początkowo zignorowali.
– Mają auta! – podniósł się okrzyk. – Uciekają!
– Pochwycić nim umkną! – zagrzmiał Podhorski, czując, że zwycięstwo wymyka mu się z ręki. – Wybić, jak będą się opierać!
Pułk pognał wzdłuż fabrycznego muru i osiągając dziedziniec, podzielił na dwie części, z których jedną major Zakrzewski poprowadził za sobą w kierunku ładowni, jedynie wymieniając znaczące spojrzenie z dowódcą. Podhorski tymczasem runął jak burza na oddalające się pojazdy, które pierzchały w ryku zarzynanych silników. Maszyny zmuszone do nieprzeznaczonego im wysiłku, buchając kłębami dymu, wymknęły się poza zabudowania cukrowni, niosąc ze sobą wysokich bolszewickich oficjeli, których Podhorski jednym rzutem oka rozpoznał po widocznych dystynkcjach.
Zmordowane konie jednak nie mogły się równać z rozgrzanymi przed chwilą pojazdami, a ponadto do uszu dowódcy doszedł okrzyk zwycięstwa grupy Zakrzewskiego, która z przeciwnej strony budynku musiała odnieść znaczniejszy sukces.
– Panie majorze! Fabryka przejęta! Jeńcy pochwyceni! – zawołał uradowany Zakrzewski, kiedy tylko jego postać wyłoniła się zza zabudowań i rozpromieniona uśmiechem twarz patrzyła radośnie na swego dowódcę.
– O włos nam się wymknął bolszewicki generał… A niech go piekło pochłonie! – mruknął Podhorski, w głębi duszy jednak uradowany z przebiegu walki, która zakończyła się szybko, dzięki zręcznie wykorzystanemu zaskoczeniu. – Rotmistrz Krupski dopilnuje przesłuchania jeńców. Reszta z koni! Idziemy zbadać cukrownię.
Rozstawiwszy straże przy wejściach i obsadzając punkty obserwacyjne, Podhorski na czele grupy kilkudziesięciu ludzi ruszył ku halom fabrycznym, wiedziony silnym przeczuciem, że czmychający jak zbity pies wrogi dowódca musiał w pośpiechu coś pozostawić. To, że go przegonił, nie znaczyło, że utrzyma miasto. Mając trzystu ludzi, mógł przepędzić lisa z nory, ale wiedział, że ten powróci z niedźwiedziem. Także trzeba było samemu uchodzić, ale nadal brak było znacznego trofeum.
– Z porzuconych meldunków wynika, że ten oficjel, który umknął nam w kierunku Mławy, to komdyw Jewgienij Nikołajewicz Sergiejew – meldował Zakrzewski, którego ludzie od dłuższej już chwili przeczesywali pomieszczenia cukrowni. – Dowódca 4. Armii bolszewickiej…
– Tutaj mieli swój sztab… Boże drogi… Ha! – mimo całej swej powagi Podhorski nie mógł powstrzymać radości. – Rozbiliśmy ich sztab! Ale ich teraz krew zaleje!
– No pewnie! Ale jak tu bolszewików rozumieć… – zadumał się z przekąsem Zakrzewski. – Bez obstawy, bez wsparcia własnych oddziałów, jak tak można… cóż za bezmyślność…
– Pamiętajmy, że to my wdarliśmy się w głąb terenu wroga, to i nie ma co się dziwić, że ich fantazja zawiodła… Każdy czułby się bezpiecznie na swoim zapleczu – odpowiedział Podhorski, nagle marszcząc czoło i kierując swój wzrok ku wyższej kondygnacji budynku.
– A cóż tam taki raban? Złapali kogoś jeszcze?
Tak stawiając pytanie, na które nie oczekiwał odpowiedzi, rzucił się biegiem w stronę schodów na piętro, a zdecydowanie przyspieszył, kiedy z jednego z pokoi obsługi cukrowni wyjrzała zbielała twarz ułana, który jakby co najmniej ujrzał przed sobą całe zastępy wroga.
– Majorze Podhorski! Tutaj! Nie uwierzycie! Prędko! – zawołał do swego dowódcy, po czym znów skrył się w pokoiku, zwalniając tym samym wejście do ciasnego pomieszczenia.
Podhorski dopadł wreszcie drzwi i jak rażony przez setki bolszewickich bagnetów stanął w progu. Łapiąc się framugi drzwi i poczuł, jak potworne gorąco uchodzi mu czubkiem głowy, gotując się pod rogatywką.
– Święci Pańscy… – szepnął zdziwiony, lecz powoli dochodzący do siebie i przyjmując coraz radośniejszy wyraz twarzy. – Radiostacja!
Major przyjrzał się maszynie z niedowierzaniem. Gdziekolwiek udał się wrogi dowódca, został pozbawiony oczu i uszu, a jego wojsko będzie parło na oślep przez wrogie terytorium. Nie odbierze rozkazu, nie zamelduje pozycji, nie zmieni swoich planów…
Nie zmieni swoich planów!
Plecy Podhorskiego oblał zimny pot. Nie śniło mu się takie zwycięstwo. Cokolwiek teraz działo się pod Warszawą, 4. Armii bolszewickiej tam nie będzie, bo ciągle prze na wcześniej obrane cele, zamiast uderzyć z odsieczą… wpadnie w kocioł pomiędzy polskie armie, sama oczekując wsparcia z południa.
Szybkie myśli jak smagnięcia szablą cięły umysł ułańskiego dowódcy, a on sam czuł, jakby się unosił na chmurze, jakby stracił poczucie więzi z rzeczywistością.
Lecz tego nie wyśnił. To się działo naprawdę.
Szybkim i sprawnym atakiem odniósł cudowne niemal zwycięstwo.
– Panie majorze – zaczął niepewnie ułan, który sprowadził go w to miejsce. – To nie wszystko.
Powiedziawszy to, wskazał na opasłe tomisko luźno spiętych kartek wtłoczonych
w sztywną, poplamioną okładkę.
Podhorski marszcząc czoło zaczął szybko kartkować księgę. Dzieciństwo i młodość spędzone za caratu w dawnej guberni kijowskiej pozwoliły mu zapoznać się z językiem rosyjskim na tyle, że szybko pojął wartość niechlujnie wyglądającego znaleziska.
– Meldunki… szyfry… rozkazy… kody… – mruczał pod nosem, ciągle nie wierząc,
że odniósł większy sukces, niż się spodziewał. – To księga szyfrów! Słowo po słowie, każde ich posunięcie można by śledzić… To sam doręczę generałowi!
Podhorski podniósł wzrok i zauważył, że zebrało się wokół wierne grono towarzyszy, a wśród nich Zakrzewski i Krupski. Widział ich wyczekujące spojrzenia pełne świadomości wagi poczynionego przez nich odkrycia i dobrze wiedział, że decyzje trzeba podejmować szybko. Zwrócił się do ułana, który pierwszy naprowadził go na cenne znalezisko:
– Żołnierzu! Pojedziesz z meldunkiem do sztabu generała Karnickiego.
– Tak jest! – zasalutował tamten, dumny z powierzonego zadania.
– Przekaż panu generałowi krótko: major Podhorski melduje – szybko rozwijam pułk i przez zaskoczenie wpadam do Ciechanowa, w koszarach następuje krótka walka, zostawiam tam jeden szwadron, a z trzema przechodzę przez miasto i zajmuję dworzec i cukrownię.
W cukrowni napotykam słaby opór, trafiamy na sztab 4. armii i na radiostację, którą niszczymy.
– Niszczymy? – zdziwił się Zakrzewski, przepuszczając rozpędzonego posłańca przez wąskie drzwi prowadzące do pokoiku.
– Nie inaczej – odparł Podhorski. – Jeżeli tu wrócą po swoje, to przynajmniej nie będą mogli z niej skorzystać. My nie będziemy im tego dźwigać. Poza tym nie utrzymamy miasta, a trzeba liczyć się z kontruderzeniem. Jeńców pognać do niewoli, a wszystko, czego nie da się wynieść, spalić. Przegrupujemy się i major Zakrzewski obejmie dowództwo na czas, kiedy udam się do sztabu zameldować dokładnie o naszych poczynaniach i przekazać to znalezisko.
Po czym spojrzał jeszcze raz na księgę spoczywającą w jego rękach. Żadną miarą nie zdawał sobie sprawy, jak szeroko dzięki niej uchyli drzwi zwycięstwu w tej wojnie.
– Rotmistrzu Krupski, jak przesłuchanie jeńców? – zapytał znów podnosząc wzrok na podkomendnych.
– Bolszewicy zdradzili, że w naszą stronę zmierza 33. Dywizja piechoty… – powiedział Krupski, któremu przerwał drugi z rotmistrzów:
– Te doświadczone sucze pomioty przerobią nas na podroby… to doborowe oddziały…
– Nie przerywać! – zgromił Zakrzewskiego dowódca, starając się nie podsycać napięcia niepotrzebnym gadaniem. – Co dalej?
– Większość 4. i 15. Armii już pomaszerowała na Płock i Toruń. Tu, w Ciechanowie, był ich główny punkt komunikacyjny i zaopatrzeniowy. Jesteśmy na głębokich tyłach wroga, panie majorze! – dokończył swoją wypowiedź Krupski.
Podhorski przymknął na chwilę oczy.
Wszystko działo się dokładnie tak, jak założył. Czy już mógł chociaż sam sobie mówić o cudzie?
Zakrzewski tymczasem próbując naprawić swój drobny afront, zaczął niepewnie:
– Nasz manewr wyprowadził w pole całą armię… jeżeli tylko przewidywania pana majora były słuszne… To uratowaliśmy północny front.
– I jak Bóg pozwoli – oby jak najwięcej ludzi, już dość ich straciłem… – odpowiedział mu już spokojniej Podhorski. – Taka jest nasza służba, dwakroć zwyciężę, jeżeli przyprowadzę wszystkich do domu…
– Pan generał Karnicki będzie dumny! Sam zanotuję w dzienniku pułkowym, o tym jak nasz 203. zajął Ciechanów dnia 15 sierpnia roku pańskiego 1920! – coraz bardziej gorączkował się Zakrzewski.
Podhorski ciężko westchnął. Również chciał okazać swą radość rozsadzającą mu serce, lecz dobrze wiedział, że owa niedziela, piętnasty dzień sierpnia i Bóg raczy wiedzieć, który z kolei tej przeklętej wojny, dopiero się rozpoczęła.
– Może generał będzie chwalił, może ganił… Jednemu nie zaprzeczy: łączność
4. Armii została przerwana i cokolwiek dzieje się teraz pod Warszawą, ona tam już nie dotrze… Oby tylko Pan Naczelnik miał dobry ten plan, a generał Rozwadowski wytrzymał… – mruczał Podhorski, wodząc palcami po okładce trzymanej w ręku księgi, ale szybko myśli skierował
w stronę obowiązków, wydając krótkie polecenia swym żołnierskim, dowódczym tonem:
– Ale nie nam o tym główkować! Rannych opatrzyć, poległych zebrać, jeńców pognać
w niewolę. Wszyscy na koń i wracamy na pozycje!
– Tak jest, panie majorze! – odpowiedziała mu chóralna zgoda ułanów ufnych w talent swego dowódcy, już z dala widzących kres swoich zmagań w walce o wolność, który rozświetlało to małe, ale znaczące zwycięstwo.
Dopiero jednak czas miał pokazać, jaki to był znaczący epizod. Kiedy działa jeszcze grzmiały nad Warszawą, zapędzeni w kocioł bolszewiccy żołnierze przez przemyślny manewr Naczelnika Piłsudskiego rozpoczęli paniczny odwrót. Wtedy to zamiast oczekiwać krwawej wiktorii na gruzach polskiej stolicy, przez trzy decydujące dni walk pod Warszawą nie mieli łączności z własnym frontem północnym i tkwiącymi tam armiami, które o pogromie pobratymców dowiedziały się zbyt późno, by móc na to skutecznie zareagować. Szarża ułanów majora Podhorskiego, ochotników o gorących sercach oddanych ojczyźnie, w sposób znaczący przyczyniła się do wyniku bitwy, nazwanej później warszawską. Bitwy, która jednak przeryła setki kilometrów polskich ziem – od ciechanowskiego zagonu aż po osławiony manewr znad Wieprza.
Mariusz Kaźmierczak, urodzony w 1987 r., absolwent Wydziału Nauk Historycznych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od 2014 r. zamieszkały w Poznaniu. Aktualnie nauczyciel historii i wiedzy o społeczeństwie związany z edukacją na różnych poziomach, choć w swoim życiu otarł się o występy sceniczne, publicystykę czy dziennikarstwo. Mimo wielkiego oddania historii stara się realizować również zamiłowanie do literatury zwłaszcza w nurcie fantastyki naukowej i fantasy. Zadebiutował opowiadaniem „U granic poznania” w 2019 r., wyróżnionego udziałem w antologii pokonkursowej”AMU.NET.100” VI edycji konkursu „Poznań Fantastyczny”. W tym samym roku zajął II miejsce w pilskim konkursie „Blask Fantastyczny” za opowiadanie „Ścieżka wojownika”. W marcu 2020 r. został zwycięzcą konkursu literackiego Fundacji Amicus Universitatis Nicolai Copernici dzięki historycznemu opowiadaniu „Święci i wojownicy”. W zbiorze opowiadań „Bestiariusz piastowski” zaprzągł Klio do współpracy z fantastyką nadając jej swój oryginalny charakter, czym zapewnił sobie wyróżnienie podczas II edycji konkursu „Nowy Dokument Tekstowy” organizowanego przez Instytut Literacki w czerwcu 2020 r. Pozostając jednak wierny warsztatowi historyka w opowiadaniu „Ciechanowski zagon” najrzetelniej, jak na to tylko pozwalają dostępne materiały, przedstawił jeden z mniej znanych, lecz wyjątkowo znaczących wątków bitwy warszawskiej z 1920 roku.