W nawiązaniu do wspomnień zawartych w Przeglądzie Kawalerii i Broni Pancernej Nr 66 kwiecień – czerwiec 1972 r. pióra Zygmunta Koca ps. „Dąbrowa” a w szczególności do ostatniego fragmentu, w którym czytamy: „W tym artykule podałem tylko końcowe fragmenty istnienia Pułku, a ktoś znający jego powstanie powinien to uzupełnić„, czynię zadość tej sugestii.
Jako organizator tego 27. Pułku Ułanów Armii Krajowej znam najlepiej jego powstanie i pragnę uczynić zadość intencji autora tych wspomnień. Stwierdzić jednak muszę, że w relacji tej jest wiele nieścisłości i sprzeczności, które w trakcie opisu powstania 27. Pułku Ułanów Armii Krajowej będę się starał sprostować i uzupełnić.
Nie dziwię się, że takie sprzeczności w pracy autora tych wspomnień zaistniały, bo przecież od tamtego czasu upłynęło już wiele lat. Autor tych wspomnień oderwany od tych terenów mógł wiele wydarzeń przeoczyć, inne zaś mogły się zatrzeć w jego pamięci. My natomiast omal, że corocznie przebywamy na zjazdach partyzanckich na tych terenach. Stare przeżycia i nasze czyny omawiamy i wspominamy to wszystko, co kto robił i co się działo w 1944 roku. To wszystko jak gdyby stało przed naszymi oczyma, a przede wszystkim pola bitew i cmentarze, na których czcimy poległych naszych kolegów.
Wstęp do okresu organizowania 27. Pułku Ułanów AK pozwolę sobie poprzedzić w skrócie własnymi przeżyciami, a przedstawia się to następująco.
Po klęsce wrześniowej znalazłem się na terenie Borodzieja, gdzie dowiedziałem się, że moja żona z dziećmi przebywa kolo Mira. Stacjonowały tam oddziały sowieckie. W Mirze, aby uzyskać informację o mojej rodzinie udałem się do plebani. Gdy byłem już przed drzwiami plebani usłyszałem z tyłu „Ruki w wierch„.
Za mną stał młody żydziak mierząc do mnie z dubeltówki i funkcjonariusz NKWD. Aresztowano mnie i osadzono w remizie strażackiej. Krewni mojej żony dowiedzieli się, że jestem aresztowany. Przynieśli mi żywność i zawiadomili o miejscu pobytu mojej żony i dzieci tj., że przebywa w folwarku Starzynki u brata. Następnego dnia wraz z innymi odtransportowany zostałem do Stołpców, gdzie spotkałem szwagra Józefa Sudnika również aresztowanego. W Stołpcach umieszczono nas w towarowych wagonach kolejowych jako przeznaczonych do wywozu do związku sowieckiego. Czoło tego transportu stanowiły wagony osobowe, w których byli ulokowani do wywozu oficerowie, starostowie, urzędnicy i ich rodziny. Udało się mnie zbiec z tego transportu i przyszedłem do Starzynem, gdzie spotkałem się z żoną i dziećmi.
Zaczęły się aresztowania i wywóz Polaków na wschód do związku sowieckiego. Aby uniknąć aresztowania ze spotkanymi: porucznikiem rezerwy Józefem Czuprysem, starszym wachmistrzem Stanisławem Janikowskim z 27. Pułku Ułanów. przedostaliśmy się do Warszawy przez Białystok, ustaloną w tym czasie niemiecko – sowiecką granicą na Bugu. W Warszawie wylosowany udałem się ponownie po naszą rodzinę do Starzynem. (Piszę wylosowany, bo ciągnęliśmy losy, kto pójdzie po rodziny). Na granicy zostałem zatrzymany przez sowiecką straż graniczną. Zatrzymanych podzielono na trzy grupy tj. przeznaczonych na rozstrzelanie, do przerzucenia z powrotem na stronę niemiecką i do więzienia w ZSRR. Przed strażnicą dwóch lejtnantów sowieckich kłóciło się o bateryjki do latarki. Ja stojąc w grupie przeznaczonej do rozstrzelania, bo z wyglądu uznano, że jestem oficerem, powiedziałem do tych lejtnantów, że ja mam w swoim plecaku 10 bateryjek i mogę je im ofiarować. Zabrali te bateryjki, podzielili się nimi, a mnie kazano dołączyć do grupy przeznaczonej do odrzucenia na stronę niemiecką. Tym razem bateryjki mnie uratowały. Niemcy zatrzymali nas i następnej nocy prowadzili celem przerzucenia na stronę sowiecką. W drodze w czasie przeprowadzania nas do granicy udało mi się zbiec wraz z kuzynem Edmundem Nurkiewiczem. Zbiegło nas wówczas wielu innych osób. Po tej ucieczce Niemcy zarządzili obławę. Zatrzymano mnie i kuzyna i inne osoby. Ten sam oficer niemiecki, który zarządził odrzucenia nas do sowietów, pytał, dlaczego uciekliśmy. Odpowiedziałem, że sowieci strzelają takich jak my. Chcemy dostać się do Warszawy, bo tam mamy rodziny. Zwolnił nas wskazując ręką kierunek kazał iść do Warszawy. W Warszawie zawiadomiłem naszych uciekinierów, że nie udało się przedostać, do Starzynem. Okazało się wówczas, że próba przedostania się to zbędny trud, bo w międzyczasie moja żona z dziećmi i inne rodziny zostały wywiezione do Kazachstanu. Wszystko to działo się na przełomie lat 1939/1940 r.
Przebywałem następnie w Szpitalu dla inwalidów wojennych Wojska Polskiego w Włodzimierzowi koło Piotrkowa Trybunalskiego skierowany tam przez PCK w Warszawie. Byli tam sami żołnierze Wojska Polskiego. Wybrano mnie komendantem tego szpitala. Byłem następnie ogrodnikiem w ogrodzie szpitala. Po napadzie Niemców na związek sowiecki i wtargnięciu przez nich na całe obszary byłych naszych Kresów Wschodnich, przez Małkinię, Wołkowysk wraz z Józefem Hrynkiewiczem – Sudnikiem i innymi, pieszo dotarłem do Nieświeża. Z polecenia Zwiazku Walki Zbrojnej, z którym nawiązałem kontakt i w czasie pobytu w szpitalu we Włodzimierzowi, po przybyciu do Nieświeża, aby być bliżej ludzi uzbrojonych i mieć dostęp do broni wstąpiłem do policji białoruskiej, składającej się w tym czasie z samych Polaków należących do ZWZ. Na czele tej policji stał były komendant polskiej policji, którego nazwiska nie pamiętam. Oczywiście taka policja działała na korzyść Polaków. Niemcy zorientowali się wkrótce o poczynaniach tej policji. Komisarz stojący na czele tej policji został rozstrzelany. Ja wraz z innymi Polakami przestałem służyć w tej policji. Mianowany komendantem jakiś Białorusin, który przeprowadził czystkę wśród obsady policyjnej obsadzając wszelkie stanowiska nacjonalistami białoruskimi, a było to na przełomie lat 1941/1942 r. W dalszym ciągu w lecie i na jesieni 1942 roku w ramach Zwiazku Walki Zbrojnej Armii Krajowej na terenie Nieświeża, gdy organizacja ta znana była pod nazwą „Strażnica„, „Niedźwiedzica„, jako komendant Rejonu, na powiat nieświeski przy współudziale starszego wachmistrza Stefana Marcinkowskiego, starszego wachmistrza Jana Arciszewskiego, plutonowego Cypriana Nesteruka, wachmistrza Nieczyporowicza – wszyscy z dawnego 27. Pułku Ułanów i plutonowego Michała Szymczyka organizowaliśmy Ruch Oporu. Stan liczebny tego oddziału wynosił około 120 żołnierzy. Broni było niewiele. W tym czasie nawiązaliśmy kontakt z Zwiazkiem Walki Zbrojnej w Baranowiczach. W tym czasie nasza organizacja podziemna przemianowana została na Armię Krajowa. Współpracowaliśmy również z „Wachlarzem” mającym za zadanie dywersje na tyłach nieprzyjaciela. Przez moje ręce dostarczano dla tej organizacji materiały wybuchowe przewożone samochodem. Materiały te zmuszony byłem przewozić do przechowania na różne meliny. W akcji tej pomagali mi Ewa Hrynkiewicz ps. „Cięciwa„, mój syn Zdziś – Rafał Nurkiewicz „Ostoja„, a w oddziale „Wachlarza” ps. „Jaskulski„. W mieszkaniu moim w Nieświeżu często przebywali kapitan „Mak” i major „Trop” były rotmistrz w stanie spoczynku Koszarski i inni dowódcy oddziału „Wachlarza„. Wskutek aresztowania przez Niemców dwóch żołnierzy z „Wachlarza” nastąpiła wsypa i zmuszony byłem uciekać, przekazując komendę nad „Strażnicą” podchorąży Józefowi Wróblewiczowi.
Jesienią 1942 rowerem dojechałem do wsi Harajmowszczyzna koło Stołpców, a następnie do Starzynem koło Iwieńca nawiązując kontakt z miejscową komórką Armii Krajowej. Podczas pobytu w Harajmowszczyźnie, ze skrytki w lesie koło Stołpców, przy współudziale plutonowego Samotyji ps. „Mik” i innych żołnierzy podziemia odkopaliśmy zamelinowane tam materiały wybuchowe przeznaczone dla „Wachlarza„. W późniejszym czasie w Puszczy Kampinoskiej plutonowy Samotyja „Mik” został awansowany na wachmistrza i był szefem kancelarii 27. Pułk Ułanów AK im. Króla Stefana Batorego. Ze Starzynem przybyłem ponownie do Harajmowszczyzny z zamiarem udania się rowerem do Nieświeża, aby zobaczyć jak sobie tam poczynają. Dostałem jednak wiadomość od syna swego „Ostoi” abym w Nieświeżu nie pokazywać się, bo jestem już przez Niemców poszukiwany. Wobec czego zaniechałem tej podróży.
Za wiedzą inżyniera kapitana Ludwika Wierszyłowskiego ps. „Ludek„, aby być bliżej koni, siodeł, wyżywienia itd. i jego zamiejscowych, aby być zatrudniony i zakonspirowany, ulokowany zostałem jako oficjalista w miejscowego „Ligienszaftu„. Najpierw pracowałem w majątku Kul jako buchalter, następnie w majątku Moskalewszczyzna jako administrator majątków. W Bobrowszczyźnie, obok majatku Kul zastała mnie mobilizacja miejscowych oddziałów Armii Krajowej dowodzonych przez porucznika Miłaszewskiego „Lewalda„. Zbiórka odbyła się w majątku Kul. Między innymi zgłosiłem się tam ja i plutonowy Niedźwiedzki ps. „Lawina” i wachmistrz Jan Jakubowski „Dąb” doprowadzając łącznie 40 konnych żołnierzy (około 1 pluton). Do tego doszły 3 zaprzęgi konne z prowiantem i furażem, i furażem dla koni. I to właśnie był zalążek 27. Pułku Ułanów AK im. Króla Stefana Batorego. Już od samego wyjścia z Nieświeża myślałem o tym, aby odtworzyć swój macierzysty pułk to jest 27. Pułk Ułanów którego zalążek stanowili ci właśnie żołnierze doprowadzenia na mobilizację w majątku Kul koło Iwieńca w dniu 3 czerwca 1943 roku, nad którym ja objąłem dowództwo.
Przebiegu walki w Iwieńcu jak również przebiegu innych walk w czasie blokady w Puszczy Nalibockiej opisywać nie będę, ponieważ są one dokładnie opisane w pracy porucznika Armii Krajowej Kaspra Miłaszewskiego i innych opisach. Ja w swych wywodach ograniczę się jedynie do tego, co dotyczy 27. Pułku Ułanów AK, jego rozwoju i upadku oraz osobistych przeżyć.
Po bitwie w Iwieńcu, Zgrupowanie Armii Krajowej, do którego należałem zakwaterowało się na terenie Puszczy Nalibockiej w miejscu postoju Drywiezna. Tu właśnie rozpoczął się rozrost dowodzonego przeze mnie plutonu do jednego szwadronu z czterema pełnymi plutonami. Wzrost ten następował w ten sposób: wszystkie konie zdobyte na nieprzyjacielu zostawały dla nas przydzielone. Wielu ochotników zgłaszało się z własnymi końmi, uzbrojeniem i często umundurowani. Brak było siodeł itp. Kowale kuli strzemiona i wędzidła. Będący pod moją komendą wachmistrz Jakubowski „Dąb” późniejszy dowódca 1 szwadronu posiadał zdolności rymarskie. Umiał montować siodła i on właśnie przy pomocy zdolnych ułanów, których uczył tego kunsztu, produkował potrzebne siodła i inne części rzędu końskiego dla organizowanego szwadronu a następnie dywizjonu i pułku.
Dokładnej daty nie pamiętam, w końcu lipca 1943 roku zostaliśmy otoczeni przez przeważające siły niemieckie, a mianowicie: dwie doborowe dywizje zmechanizowane, Własowców oraz biorące udział w akcji lotnictwo. Szczegóły przeżyć w tym okrążeniu opisał porucznik Kasper Miłaszewski, który wydał rozkaz przedzierania się z okrążenia małymi oddziałami. Z dowodzonego przeze mnie szwadronu poszczególne plutony przedzierały się samodzielnie. W czasie tego przedzierania się doznałem wielu osobistych przygód: ja z jednym plutonem ułanów, w którym był wachmistrz Howorko, nasz przewodnik znający ten teren, bo pochodził z tych stron, przedzierałem się wraz z plutonem piechoty dowodzonym przez podporucznika pilota Witolda Hrynkiewicza-Pełczyńskiego „Dźwiga„. W nocy doszliśmy do kanału przegrodzonego drutem kolczastym. Piechota przeczołgała się pod drutem, a my, aby usunąć drut i przeprowadzić konie straciliśmy kontakt z plutonem piechoty. Zawróciliśmy wobec tego z powrotem do puszczy. Następnej nocy przedzieraliśmy się w innym miejscu i w czasie tego przedzierania zostaliśmy ostrzelani przez Niemców. Była noc. Pluton rozsypał się w tyralierę. Kilku ułanów oraz sanitariuszka Drucko – Podberska zostali przez Niemców schwytani. Schwytanych ułanów Kilku ułanów oraz sanitariuszka Drucko – Podberska zostali przez Niemców schwytani. Schwytanych ułanów rozstrzelano a sanitariuszkę powieszono. Gdy ją wieszali krzyknęła „Jeszcze Polska nie zginęła„. Został schwytany małoletni partyzant ułan Ryszard Sudnik – Hrynkiewicz ps. „Błyskawica„. Pytany przez Niemców podał się za pastuszka, a gdy go Niemcy pytali skąd ma ostrogi to powiedział, że znalazł i założył sobie do butów, aby mu dzwoniły. Niemcy uwierzyli mu w wywieźli go na roboty do Niemiec. Po powrocie po wojnie przebieg tego wydarzenia opowiadał. Ja zamykałem pochód tej kolumienki, która w czasie strzelaniny rozbiegła się i pozostałem sam w lesie odcięty od nich. W puszczy w nocy przechodziłem przez jakiś napotkany kanał z błotnistą wodą. Zdjąłem płaszcz. Przemoczyłem się do suchej nitki. Wszedłem na jakieś bagno przeskakując z kępy na kępę. Całkowicie wyczerpany usiadłem na jednej z kęp i nabrałem w dłonie wodę i piłem. Siedzącego nawiedziła mnie jakaś wizja. Widziałem tańczące w kolorowych tiulach jakieś nimfy. Ukazała mi się jakaś chatka ze światełkiem w oknie. Ocuciłem się i pomaszerowałem dalej. Wyszedłem w końcu na suche miejsce. Usłyszałem jakieś szmery i okrzyki:
– Kto idzie?
Okazało się, że było to pięciu moich ułanów z wach. „Świerkiem” Janem Łotyszem na czele, którzy również mnie poznali. Dalej w głąb puszczy poszliśmy razem. Przebyliśmy jakieś bagno i po wynalezieniu suchego miejsca zanocowaliśmy. Było słychać, że Niemcy oddaleni od naszego miejsca wypoczynku około 200 metrów przez całą noc ostrzeliwali z broni maszynowej bagna puszczańskie. Następnego dnia, choć byłem bardzo zmęczony, w kompletnie podartych butach „zostały mi tylko cholewy„, kazałem ułanom pozostać na miejscu suchym, a sam poszedłem na zwiad. Natrafiłem na częściowo spaloną chatkę. Po podwórzu chodziła kura z kurczętami. Ludzie z tej chatki uciekli i ukryli się w lesie. Spostrzegłem na ziemi rozsypany twaróg jako pokarm dla kury i kurcząt. Razem z kurczakami twaróg ten ubrudzony z ziemią zbierałem palcami i jadłem z głodu. Szukając dalej w pryzmie drzewa znalazłem woreczek z mąką i trochę soli. Na podwórku leżał ubrudzony nocnik i kawał blachy. Zabrałem to wszystko i wróciłem do ułanów. Opowiedziałem im, że Niemców już nie ma tylko na mostku, gdzie strzelano z karabinu maszynowego leży kupka łusek, a opodal dużo puszek po konserwach i innych opakowań. Nocnik po gruntownym umyciu służył do rozrobienia ciasta, a blacha do pieczenia podpłomyków, a następnie nocnik do gotowania herbaty z młodych pędów malin. Okazało się, że wyszło nam po trzy duże podpłomyki. Pożywiliśmy się solidnie i wieczorem rozpoczęliśmy ponowne przedzieranie się. Na skraju puszczy zostaliśmy ostrzelani przez Własowców (Własowcy to Rosjanie pozostający na służbie Niemców) z broni maszynowej. Będący za mną ułani rozbiegli się, a ja po raz drugi sam jeden zostałem w lesie i wśród chmar gryzących dotkliwie komarów musiałem przesiedzieć do świtu. Rano wyszedłem na skraj puszczy i zauważyłem chłopa idącego kosić żyto. Była tam i kobieta z dzieckiem, która powiesiła kołyskę na trójnogu i nakryła ją płachtą. Chłop na prośbę moją, aby się zbliżył nie uczynił tego. Kobieta zaś zwinęła płachtę z kołyską i dzieckiem i razem z chłopem odeszli z pola. Z ich zachowania wyczułem, że we wsi są Własowcy. Ludzie ci boją się i dlatego nie chcą do mnie zbliżyć się.
Tego samego dnia, późnym wieczorem, postanowiłem wyjść z puszczy. Maszerowałem całą noc i doszedłem do jakiegoś zabudowania. Podszedłem do domu i zapukałem do okna. Ukazała się w oknie kobieta. Zapytałem, co to za miejscowość? Odpowiedziała mi, że to Kamień i przestraszona mówi:
– Panie niech pan ucieka, bo tu pełno Niemców i Własowców.
Zapytałem ją jak dojść do miejscowości Mielnik. Miejscowość ta była celem mego marszu. Wskazała mi kierunek ręką.
Doszedłem do tego Mielnika, jak się okazało oddalonego o około pięciu kilometrów. W Mielniku chciałem się dowiedzieć o zaistniałej sytuacji, gdyż tam zamieszkiwał mój znajomy Lembowicz. Zapukałem do drzwi i ukazał się znajomy Lembowicz. Proszę go o kawałek chleba, napić się wody lub zapalić. Odpowiedział, że nie ma i w obawie przed Niemcami zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Poszedłem do pobliskiego olsztyniaku, nazbierałem słomy, rozesłałem ją, rozwiązałem onuce i spałem do rana. Rano podszedłem do kałuży w trawie moczyć nogi. Nadbiegł w tym czasie chłop i krzyknął:
– Niemcy idą, i pobiegł dalej.
W legowisku swym szybko owinąłem nogi szmatami i poszedłem dalej. W jednej z zagród poczułem zapach piekącego się chleba. Wyszła kobieta, a ja zgłodniały prosząc ją, aby mi dała kawałek chleba. Kobieta ta odkroiła mi pół bochenka pachnącego i jeszcze ciepłego chleba. Zdałem sobie sprawę z tego, że taki ciepły chleb może mi zaszkodzić. Odczekałem chwilę i jadłem z wielkim apetytem. Kobieta widząc, że jestem bardzo głodny poczęstowała mnie jeszcze solidnym kawałkiem marnowanej wiejskiej szynki. Podjadłem solidnie, podziękowałem kobiecie i poszedłem dalej. Po przejściu około trzech kilometrów i po zjedzeniu dość słonej marnowanej szynki poczułem straszne pragnienie. Podszedłem pod samotny chutorem, na podwórzu, którego znajdowała się studnia z żurawiem. Na podwórzu była kobieta, którą poprosiłem o wodę mówiąc
– Może by pani dała się napić wody?
Kobieta zaproponowała mi napić się mleka, które miała w bańce w studni. Wyciągnęła mleko ze studni i gdy już chwytała za konewkę, patrzy na mnie z rozszerzonymi oczami i krzyknęła:
– Panie jakiś pan do pana biegnie!
Spojrzałem w tym kierunku okazało się, że to żaden pan do mnie biegnie, a uzbrojony żandarm niemiecki. We wsi było ich więcej i musiałem uciekać nie wdając się w walkę. Skoczyłem za chatę, a następnie w wąski zagon żyta, ale tuż poza żytem znajdował się łan rosnącej sardeli, a do lasu około 300 metrów. Żandarm do mnie strzela. Ja ściągam przewieszoną przez plecy „pepeszę„. Zaplątuję się ona w paski wiszącej na piersiach lornetki, a tu każda chwila droga i ma swoje znaczenie. Ściągam wreszcie „pepeszkę„. Zdenerwowany nie nastawiam jednak na ogień ciągły. Strzelam a tu tylko jeden padł strzał. Poprawiam bezpiecznik na ciągły ogień, mierzę i naciskam na spust. Strzelam trzy krótkie serie, które trafiają, bo strzelający do mnie żandarm siada, a następnie pada na ziemię. Zabieram mu broń, raportówkę i amunicję z pasem, zaraz biegnę do lasy. Nikt mnie już nie ścigał. Słyszałem tylko kilka strzałów na chutorach. Dobiegłem do lasu i udałem się do miejscowości Olszanka do swego znajomego Witolda Mironowicza. Dom jego znajdował się pod lasem. Strasznie zmęczony położyłem się na starym kopcu od ziemniaków. W pewnej chwili poczułem ciepły powiew oddechu na policzku, obudziłem się. Nade mną pochylona stała żona Mironowicza i płakała nad biednym partyzantem jak się następnie wyraziła. Zabrała mnie do domu, tam zostałem nakarmiony, umyłem się i ogoliłem. Pod wieczór Mironowicz wraz ze swym kuzynem Marianem Radwańskim (vel Radziwoniem ps. „Drzymałą„) późniejszym partyzantem, wziął mnie do lasu do tak zwanej „cegielni„. Tam mnie zostawili obiecując przyjechać następnego dnia. Zbudowałem sobie szałas i położyłem się spać, a rano rozłożyłem ognisko, aby się po nocy ogrzać. Ubrałem się w zdobyte na żandarmie buty, które mnie uwierały, bo miałem nogi pełne w pęcherzach. Ogoliłem się w gliniance, a gdy już byłem ogolony zaważyłem, że mój szałas pali się. Pożar powstał od rozłożonego przeze mnie ogniska. W szałasie miałem broń i amunicję, którą uratowałem. Pożar z trudem gałęziami ugasiłem. Kończąc te czynności usłyszałem turkot wozu. Przyjechali; Radwański i dwie łączniczki, których nazwisk nie pamiętam. Przywieźli mi żywność i wiadomości, że we wsi, której nazwy nie pamiętam pod Rubieżewiczami kwateruje z częścią mego szwadronu wach. Jakubowski. Do miejscowości tej przez las było około 15 kilometrów. Broń zdobytą na żandarmie dałem, Radwańskiemu i po spożyciu śniadania udałem się w kierunku miejsca postoju szwadronu. Po drodze napotykałem gajówki i jedno leśnictwo, do którego zaszedłem. Wszyscy mnie tam znali. W leśnictwie tym napiłem się mleka, a leśniczy powiada do mnie: – Panie Nurkiewicz, jak Pan się nie obawia chodzić w mundurze? Jak mi wiadomo wszyscy pana podkomendni i wiele innych partyzantów poprzebierali się na cywila i zamelinowali się. Odpowiedziałem, że dla mnie wojna jeszcze się nie skończyła i munduru nie zdejmę. Walkę z okupantem będę dalej kontynuował.
Idąc w kierunku miejsca postoju szwadronu, pod wieczór przy samotnym domku, zostałem zatrzymany okrzykiem:
– Stój! Kto idzie?
Orientując się, że trafiłem na ubezpieczenie ze swojego szwadronu odpowiedziałem:
– A co nie poznajesz swego dowódcy?
Stojący na ubezpieczeniu ułan krzyknął:
– O pan chorąży.
Tak jak to bywa w takich wypadkach nastąpiło serdeczne powitanie. Rozłąka moja ze szwadronem trwała około jednego tygodnia. Toteż, gdy znalazłem się z powrotem wśród swoich wielka radość była obopólna. Radowałem się ja i radowali się ocaleni z blokady ułani, stanowiący resztki szwadronu.
Wachmistrz „Dąb” i uratowani ułani przekonani byli, że zginąłem w czasie przedzierania się z blokady. Opowiedziałem im krótko o swoich przeżyciach w czasie rozłąki, a oni opowiedzieli o swoich przejściach.
Uratowany oddział, do którego dotarłem składał się z 30 ułanów z końmi. Od tej chwili objąłem nad nimi dowództwo. Rozesłałem przychylnych nam ludzi po okolicznych wsiach, chutorach, osiedlach, miasteczkach, aby zawiadomili, że jestem i wszyscy, którzy wyszli z blokady, aby dołączyli do mego oddziału.
W wyniku mego apelu zaczęli przybywać do oddziału tak z kawalerii jak i z piechoty. Zmuszony byłem zmienić miejsce postoju, lecz chętni do dalszej walki przybywali. Inni odważni sami mnie odnaleźli. Stan taki trwał około dwa tygodnie i w tym czasie nastąpiło odtworzenie rozproszonego szwadronu.
Skończyła się blokada puszczy. Niemcy i sprzymierzeni pewni, że rozgromili oddziały partyzanckie wycofali się. Z niepełnym szwadronem – dwa plutony i pluton piechoty przybyłem do poprzedniego miejsca postoju w miejscowości Drywiezno na terenie Puszczy Nalibockiej. Zastałem tam już por. Kaspra Miłaszewskiego, podporucznika „Groma” i innych. Ucieszono się z mojego powrotu i z powrotu doprowadzonych przeze mnie rozbitków tak ułanów jak i piechurów. Mój zdekompletowany szwadron w krótkim czasie rozrósł się ponownie do stanu pełnego cztero plutonowego szwadronu.
Szwadron rozrastał się wobec przybywania nowych ochotników, chętnych do walki. Wielu uciekało przed wywózką na roboty do Niemiec. Większość zaś to Polscy patrioci, którzy przybywali nawet z odległych okolic jak z Nieświeża, Mira. Stołpców i z całej ziemi nowogródzkiej. Byli wśród nich i tacy, którzy spaleni w pracy konspiracyjnej, kierowani byli przez Ruch Oporu, szukając schronienia w oddziałach partyzanckich, aby walczyć dalej z okupantem. Z tego to bądź, co bądź wartościowego narybku, szwadron rozrósł się do siły 120 ludzi w mundurach i uzbrojonych.
Miałem nie pisać o walkach zgrupowania, bo jak już podałem opisał je porucznik „Lewald” Miłaszewski. Muszę jednak nadmienić o jednym wydarzeniu, które pewnie nie było znane porucznikowi „Lewaldowi” i pominięte w jego pracy.
Na jesień 1943 roku szwadron ułanów pod moim dowództwem współpracował w bojach z konnym oddziałem partyzantki radzieckiej na lewym brzegu rzeki Niemna. Oddziałem tym dowodził esauł nazywany, „Misza„. Po rozbiciu kilku zgrupowań niemieckich wracaliśmy do swych miejsc postoju. Oddział bolszewicki oddzielił się i odjechał do swego miejsca, a ja ze szwadronem w kierunku Drywieznej, do naszego miejsca postoju. Gdy byłem w odległości około 1 km od naszego obozu spotkałem w lesie sowieckich lejtnantów oficerów do spraw politycznych ze sztabu pulkownika „Dubowa” G. Sidoruka, dowódcy partyzantki bolszewickiej. Poprosili mnie, aby z nimi porozmawiać. Zleciłem poprowadzenie szwadronu wach. „Dębowi„, a sam z luzakiem pozostałem z owymi lejtnantami, w tym przekonaniu, że się coś dowiem. W czasie tej pogadanki nastąpił pomiędzy nami następujący dialog w języku rosyjskim:
– Tawariszcz „paporszczyk” Nurkiewicz imiejetie kakuju nibudź czaroczku? My imiejem wodku no niet imiejem czem popit.
Odpowiedziałem:
– Imieju czaroczku.
Stanowiła ona zakrętkę od manierki. Wypiliśmy po czarce i zaczęła się rozmowa. Jeden z nich pytał:
– Towariszcz paporszczyk – Nurkiewicz, czto Ty dumajesz o nas?
Odpowiedziałem:
– Uważam was za dzielnych partyzantów, dobrze walczących, tak jak dowódca oddziału „Miszka”, z którym razem walczyłem za Niemnem i obecnie wracam zmęczony i niewyspany”. Aby zdobyć sobie
ich zaufanie między innymi powiedziałem:
– U was to chorosze, bo wielu waszych sławnych dowódców jak Budionny, Czapajew i inni, wywodzą się z podoficerów”.
Gadkę tę przeciągałem, aby zdobyć od nich jakieś zwierzenia na potwierdzenie wiadomości uzyskanych przez wachmistrza „Dęba„, że rzekomo mamy być przez sowietów rozbrojeni. Mówiłem im, że dawniej w Polsce za Sanacji mój syn nie mógł się dostać do gimnazjum. Tego rodzaju szkoły były, ale dla dzieci oficerów i innych bogatych ludzi. Jak w 1939 roku przyszli sowieci, to mój syn ukończył szkołę. Po tej gadce jeden z nich powiedział:
– To ty towariszcz Nurkiewicz nie biełyj Polak, a krasnyj?
– No tak, a jak wy sobie myślicie? – odpowiedziałem.
Ufając mi jeden z nich powiedział:
– Towariszcz Nurkiewicz, wasz lagier niedługo w wierch pajdziot.
Po tej wypowiedzi pomyślałem sobie, że w niedługim czasie rozbroją nas. O tej rozmowie zameldowałem majorowi Wacławowi Pełce, który niedawno objął dowództwo nad naszym zgrupowaniem. Major Pełka zignorował mój meldunek.
Moje przeczucie upewniło mnie, że zamierzone przez sowietów rozbrojenie nastąpi. Spełnienie się takich moich uczuć już doświadczyłem, choć nie jestem przesądny. W tym wypadku rozchodziło się o zbyt poważną sprawę, aby przeczucie moje lekceważyć. Utwierdziło mnie w tym przekonaniu i to, że uprzednio wachmistrz „Dąb” też uzyskał podobne wiadomości. Powiedziałem, przeto do majora Pełki:
– Panie majorze może Pan mnie nie wierzyć, ale ja proszę o pozwolenie wyjścia ze szwadronem w teren. Major Pełka odmówił mej prośbie.
Na drugi dzień poszedłem do podporucznika „Góry” i porucznika „Lewalda” i poprosiłem, aby poszli do majora i wstawili się o pomyślne załatwienie mojej prośby.
Major Wacław Pełka zgodził się z tym, że jeden pluton ułanów z wachmistrzem „Jasztoldem” Sergiuszem Howorko pozostanie do jego dyspozycji, w celu użycia do ubezpieczenia i dalekiego rozpoznania. Ja z trzema plutonami szwadronu wymaszerowałem natychmiast w teren – poza Puszczę Nalibocką. Przebywając w terenie otrzymałem rozkaz nadesłany przez gońca, aby zebrać prowiant i furaż dla koni i w dniu 1 grudnia 1943 roku zameldować się w zgrupowaniu w Drywieznie. Rozkazy takie mi meldował goniec otrzymały wszystkie oddziały przebywające w terenie. Ponadto, gdy byłem nad starą polsko – sowiecką granicą, przyjechał do mnie ze sztabu zgrupowania podporucznik ”Jastrząb” Aleksander Wolski z ponagleniem powrotu od puszczy. Ponieważ już wracałem pozostał przy szwadronie i wracaliśmy razem.
Rano 30 listopada 1943 roku z nad starej granicy polsko – sowieckiej, z trzynastoma załadowanymi saniami prowiantem i furażem zbliżałem się do puszczy. Pod wieczór tego dnia przemaszerowaliśmy pod miasteczko Drewno. Była tam mała wioska około dziesięciu zagród. Poprosiłem do siebie podporucznika „Jastrzębia” i poinformowałem go, że tu będziemy nocować, a na termin 1 grudnia 1943 roku i tak zdążymy do zgrupowania. W nocy nie chciałem ryzykować przemarszu przez znajdującą się przed nami groblę zbudowaną z dyli drewnianych, ciągnących się około jednego kilometra. Dałem rozkaz porucznikowi „Jastrzębiowi” dopilnować, aby wachmistrz „Dąb” wystawił ubezpieczenie.
Następnego dnia to jest 1 grudnia 1943 roku przybiegł do mnie ułan z ubezpieczenia i zameldował, że w Derewnie jest strzelanina. Zaalarmowałem szwadron i posłałem, wachmistrza „Dęba” z pięcioma ułanami, aby ustalił, co jest w Derewnie. Po niedługim czasie przygalopował wachm. „Dąb” blady, bez czapki i karabinu. Pytam, co jest? One nie mógł powiedzieć ani słowa. Wyręczył go ułan z patrolu i melduje, że w Derewnie „czerwona partyzantka” rozbraja naszą piechotę. Wyjaśniło się też, dlaczego wach. Jakubowski powrócił bez czapki i karabinu. Otóż, gdy pędził on na czele patrolu został otoczony przez sowieckich „partyzantów„, wyrwano mu z rąk karabin, lecz zdołał on zbiec konno z ułanami swego patrolu.
Poderwałem szwadron i galopem do Derewna. Prowadzony tabor zostawiłem w wiosce. W pobliżu Derewna wysłałem jedną sekcję z ręcznym karabinem maszynowym aby opanowali most na rzece, przez którą można było przejść z miasteczka do puszczy. W ten sposób chciałem zamknąć drogę sowieckiej partyzantce.
Szwadron spieszyłem do walki pieszej i wkraczam do miasteczka. Na rynku leżały przewrócone sanie, przy nich dwóch zabitych piechurów z 1 kompani naszego zgrupowania. Ponadto na rynku kręcił się konno jeden partyzant sowiecki. Szedłem sam a ułani byli ukryci poza opłotkami. Partyzant ten usiłował mnie rozbroić. Krzyknął:
– Broś arużje.
Miałem cały czas gotową „pepeszkę” do strzału. Wymierzyłem do niego i rozkazałem, aby zszedł z konia. Zauważył on moich ułanów, którzy wychylili się z zapłotków. Został on przez nas otoczony i rozbrojony, przy czym stwierdziliśmy, że miał karabin wachmistrza „Dęba„.
Na rynku nikogo więcej z sowieckiej partyzantki już nie było, odeszli do puszczy inną drogą. Ogółem na rynku i ulicach odnaleźliśmy około dziesięciu zabitych żołnierzy piechoty podporucznika „Jastrzębia„. Podporucznika Aleksandra Wolskiego „Jastrzębia” wysłałem na kontakt do organisty. Po krótkim czasie porucznik „Jastrząb” wraca i na podstawie tego, co się dowiedział od organisty melduje, że do puszczy nie ma, co wracać, bo dowództwo zgrupowania podstępnie wywabione niby na naradę, w drodze na ową naradę zostali przez „czerwonych partyzantów” otoczeni i rozbrojeni. Pozostała w Drywieznie nasza grupa bez dowództwa została otoczona przez kilkanaście partyzanckich brygad bolszewickich i rozbrojona. Inne oddziały rozbrajane doprowadzono do Drywiezny, a stąd do sztabu partyzantki sowieckiej, gdzie żołnierzy naszych dzielono przydzielając do brygad partyzantki sowieckiej. W Darowie według relacji organisty rozbrojono 1 kompanię naszego zgrupowania, która wracała z terenu, aby na otrzymany rozkaz stawić się w Drywieznie w dniu 1 grudnia 1943 roku. W Darowie ponadto nocowali, będąc tam w sprawach aprowizacyjnych, mój, podporucznik „Jawor” Aleksander Pietrucki i szef szwadronu wachmistrz Sergiusz Howorko „Jasztold” z kilkoma ułanami, którzy również zostali pojmani i rozbrojeni.
Po tym tragicznym wydarzeniu, które stało się sprawdzianem moich przeczuć – wieziony prowiant i furaż oddałem sołtysowi, aby podzielił wśród ludzi. Ja ze szwadronem zawróciłem i maszerowałem, aby zakwaterować w napotkanej wsi. Po drodze byłem kilka razy atakowany przez oddziały sowieckiej partyzantki, jednak nie dali rady mego szwadronu rozbroić. Ja natomiast wiodłem ze sobą około 150 sowieckich partyzantów, stopniowo w czasie marszu chwytanych. Zdobytą broń ładowano na wozy.
Tak domaszerowaliśmy do jednego majątku, którego nazwy nie pamiętam. Wziętych do niewoli sowieckich partyzantów ulokowaliśmy w dużej piwnicy tego majątku. Pozostawiłem tam wachmistrza „Dęba” z sekcją ułanów z tym, aby po piętnastu minutach wypuściłem jeńców i dołączył do szwadronu po drodze do wsi Padzierna koło Rubieżewicz. Wachmistrz „Dąb” po nakazanym terminie jeńców z piwnicy wypuścił na wolność i dołączył do szwadronu. W Padziernej zatrzymałem szwadron na noc. Szwadron zakwaterował we wsi, a ja ze swym pocztem na chutoru Padzierna około 300 metrów od wioski u gospodarza Kulikowskiego. Syn tego Kulikowskiego wachmistrza „Sum” Narcyz Kulikowski w późniejszym czasie był mianowany przeze mnie na dowódcę 3 szwadronu. Tego samego dnia, to jest 1 grudnia 1943 roku o godzinie 22.00 przyjechał do mnie konno goniec od wachmistrza „Dęba” z meldunkiem, że zostali pojmani sowieccy partyzanci w liczbie około piętnastu ludzi. Skoczyłem na koń i ze swoim pocztem pojechałem do szwadronu. Wachmistrz „Dąb” podprowadził mnie do schwytanych i rozbrojonych, wręczając mi jakieś pismo odebrane od jednego z nich. Zapytałem wachmistrza skąd ma to pismo. „Dąb” wskazał jednego ze schwytanych i mówi:
– Od tego lejtnanta.
Pytam wskazanego:
– Wy lejtnant?
Pytany zaparł się tego mówiąc, że tylko tak go nazywają w oddziale. Czytam to pismo i oczom własnym nie wierzę, że mam w ręku tajny rozkaz nakazujący rozbrajanie polskiego zgrupowania partyzanckiego w Puszczy Nalibockiej, miejsce postoju: Drywiezna, którym to zgrupowaniem dowodził w tym czasie major „Wacław” Pełka Wacław.
Treść tego rozkazu pamiętam do dziś i nigdy tego nie zapomnę. Na wstępie wypisano:
Prykaz Nr 7 „Srogo sekretno”.
Treść jego w brzmieniu polskim następująca:
„Z dniem 1 grudnia 1943 roku przystąpić do rozbrajania polskiej partyzantki (Legionerów) zgrupowanych w Drywieznie i okolicy. Wszystkich rozbrojonych odesłać do obozu „Miłaszewskiego”. Do opornych użyć broni”.
Operacją rozbrojenia kierował pułkownik Gulewicz.
Obudowa rozbitego oddziału
Po przeczytaniu tego rozkazu powiedziałem do lejtnanta, że obecnie po zapoznaniu się z treścią tajnego rozkazu, nie jest już dla mnie żadną tajemnicą zaistniałe Wydarzenia. Powiedziałem do niego również, że razem walczyliśmy z Niemcami, więc, po co nas rozbrajacie? Puszczę Was wolno tym razem, wrócicie do swoich oddziałów i powiedźcie tam, że Nurkiewicz jest w posiadaniu waszego tajnego rozkazu i rozbroić się nie da.
Partyzantów sowieckich zwolniłem dnia następnego to jest 2 grudnia 1943 roku nad ranem i wymaszerowałem do Padziarny. Po przebyciu około piętnastu kilometrów zakwaterowałem szwadron w małej wiosce, położonej w polu pod lasem. Zawsze wybierałem takie osiedla do zakwaterowania, aby z jednej strony miał dużą i dobrą widoczność a drugiej strony dogodny odskok w razie napadu.
Nieprzyjaciółmi naszymi na tym terenie byli: Niemcy, Litwini, Łotysze, białoruska policja a ostatnio doszła i partyzantka sowiecka. Wśród tej przeważającej siły na ziemi nowogródzkiej, po rozbrojeniu zgrupowania piechoty, pozostałem sam jeden ze zdekompletowanym szwadronem. Było głodno i chłodno. Nastąpiła już sroga zima. Brak było żywności, furażu i odzieży ciepłej. Brak było pieniędzy, bo przecież nikt nam ich nie dawał. Pozostał jednak nieprzezwyciężony zapał do walki, którą często trzeba było staczać z otaczającymi nas wrogimi siłami.
Tego samego dnia ubezpieczenie zatrzymało sanie z dwoma sowieckimi partyzantami. Na saniach były 4 pociski artyleryjskie. Wiedząc o tym, że sowiecka partyzantka nie miała tego rodzaju (kalibru) dział. Pytam:
– Po co wam takie pociski, przecież wy nie macie takich dział?
Odpowiedzieli:
– Pociski będą służyć jako miny do wysadzenia torów i mostów.
Partyzantów tych rozbroiłem i powiedziałem:
– Jedźcie sobie z pociskami i wysadzajcie tory i mosty.
Wobec spotkania tych partyzantów sowieckich zmuszony byłem opuścić wieś, w której kwaterowałem, bo przecież jasne było, że partyzanci ci zameldują swoim przełożonym o miejscu mego postoju. Odskoczyłem do drugiej podobnej miejscowości oddalonej około 20 kilometrów. Dnia 3 grudnia 1943 roku w dzień przygalopował ułan z ubezpieczenia i zameldował, ze do wioski tej zbliża się jakieś wojsko.
Ułan ten nie miał lornetki. Dałem mu swoją lornetkę i kazałem wracać i w wypadku stwierdzenia, że zbliża się nieprzyjaciel – strzelać z KM (karabinu maszynowego). W szwadronie zarządziłem pogotowie. Dość długo była cisza. Wyszedłem na skraj wsi i stwierdziłem, że zbliża się oddział wojska w sile około 30 ludzi. Na czele znani mi podporucznik „Góra” Adolf Pilch później uzywał pseudonimu „Pistolet„, „Dolina„. Żołnierze prowadzeni przez porucznika „Górę” stanowili oddział z Mołodeczna, którzy razem z poruznikiem”Górą” wyszedł z okrążenia Puszczy Nalibockiej. Porucznik „Góra” i jego żołnierze przedstawiali opłakany widok. Mundury i buty były na nich w strzępach. Brudni nie podobni do żołnierzy. Niektórzy byli bez broni. Przybyłych i głodnych nakarmiono. Odpoczęli oni we wsi i następnego dnia, to jest 4 grudnia 1943 roku odmaszerowali pod dowództwem rannego podchorażego ps. „Adama – Ryś” tj. inżynier Raczkiewicza Adama, brata Prezydenta Władysława Raczkiewicza na uchodźctwie w okolice Młodeczna.
Porucznika „Górę” dozbroiłem dając mu pistolet Mauser z drewnianą pochwą i odpowiednią ilość amunicji. Ponieważ był w całkowicie zniszczonych spodniach i butach, a ja miałem dwie derki pod siodłem z lepszej z derek kazałem uszyć spodnie dla por. „Góry„. Wiejska krawcowa szyła te spodnie całą noc, białymi nićmi, bo innych nie było.
Dnia następnego, piątego grudnia 1943 roku wyruszyliśmy z tej wsi, aby odskokiem zmienić miejsce postoju. Szwadron był konno, a por. „Góra” pieszo. Otrzymał od nas konia z angielskim siodłem, gdy siadał na konia pękły mu spodnie w kroku i uwidoczniły się białe nitki. Porucznik „Góra” nie umiał jeździć konno, więc w czasie tego marszu instruowałem go jak to należy czynić, a więc w czasie kłusa nie wysiadywać, a anglizować to jest, oblegczać się w strzemionach.
Po kilkudniowym kluczeniu w terenie – około tygodnia, i utarczek z mniejszymi oddziałami nieprzyjacielskimi, podeszliśmy bliżej puszczy, aby się dowiedzieć, co się tam dzieje. W pewnej małej wiosce, gdzie znów był dogodny teren do ewentualnego odskoku, dowiedziałem się, że we wsi Kul k/ Iwieńca to jest na peryferiach puszczy – kwateruje major Seweryn S. Kluczko dowodzący trzema brygadami sowieckich partyzantów, każda w sile 150 ludzi. Zadaniem jego było rozbroić nas. Od swego wywiadu wiedział on o naszym miejscu postoju i nad ranem jeszcze śpiących miał nas otoczyć i rozbroić. O jego zamiarach dowiedziałem się od współpracujących ze mną ludzi z miejscowości Kul.
Uprzednio z porucznikiem „Górą” umówiliśmy się, że wszelkie akcje mojego szwadronu będziemy wspólnie uzgadniać, przeto z wiadomością o naszym rozbrojeniu udałem się do poruznika „Góry” kwaterującego w innej chacie. Początkowo byliśmy skłonni odskoczyć na inne miejsce. Następnie uznaliśmy, że tak stale nie możemy być w defensywie, bo wtedy nie dowiemy się, co się stało z naszymi rozbrojonymi przez sowietów. Powstała, przeto myśl zaskoczenia nieprzyjaciela i zaatakowania go w Kulu, wzięcia do niewoli sowieckich dowódców, w celu dokonania wymiany za naszych oficerów, zatrzymanych przez sowietów.
O godzinie 24.00 dnia 12 grudnia 1943 roku pozostawiając kuchnię i tabory w miejscu zakwaterowania, oddalonego od Kula o około siedmiu kilometrów, wyruszyliśmy i od strony puszczy „Tatarskim łukiem” rozpoczęliśmy zbliżać się do Kula? Strony te znam dobrze, bo jak wspominałem na wstępie, swego czasu byłem w Kulu buchalterem w majątku. Z odległości jednego kilometra od Kula wysłano trzech ułanów na patrol z zadaniem ustalenia sowieckich ubezpieczeń na drodze marszu. Ułani ci byli ubrani w „papachy” kozackie z dużymi czerwonymi gwiazdami.
Jeden z ułanów wkrótce wrócił i zameldował:
– Siedzą.
– Kto siedzi? – pytam.
Odpowiada mi, że sowiecki partyzant i partyzantka.
– On przyjechał z meldunkiem, a ułan Żybul i kapral Wicher pilnują tę rozbrojoną parę.
– Jak to zrobiliście?
Odpowiada:
– Gdy podjeżdżaliśmy zauważyliśmy jednego sowieckiego partyzanta stojącego z karabinem u nogi a drugiego z karabinem na pasie. Zapytali oni:
– Kto jedzie?
Odpowiedziałem:
– Swoi z otriadu Żukowa.
Podjechaliśmy bliżej i rozbroiliśmy ubezpieczenie sowieckie. Nie spodziewali się, że mogą być przez nas zaatakowani.
Spieszyłem szwadron „Do walki pieszej wszyscy z koni”. Spleść wodze „Dziesięciu ułanów pozostawiłem przy koniach i dwóch rozbrojonych z ubezpieczenia partyzantach jako osłona”. Wydałem rozkaz, aby jeden pluton z jednej strony drogi, a drugi z przeciwnej (domy mieszkalne były po obu stronach drogi) przesuwał się od chaty do chaty, rozbrajał odpoczywających sowieckich partyzantów i odsyłał rozbrajanych do osłony przy koniach. Strzelać zabroniłem. Użyć broni wolno było tylko w razie koniecznej potrzeby i dla ochrony własnego życia. Plutony wkroczyły do akcji według rozkazu i przekazały do osłony przy koniach około 150 rozbrojonych partyzantów sowieckich. Osobiście z por. „Górą” poszukiwaliśmy dowództwa. Wpadłem do jednej z chat i pytam znajomego mieszkańca tej wsi:
– Gdzie naczalstwo? (dowództwo).
Odpowiedział:
– W nowej chacie u Wasyla.
Wraz z porucznikiem „Górą„, podporucznikiem „Jastrzębiem” i kilkoma ułanami zmierzamy w kierunku wskazanej chaty. Na środku ulicy tej wsi spotykam trzech partyzantów sowieckich. Stanowili oni albo patrol ruchomy albo szli na zmianę rozbrojonego już ubezpieczenia. Patrol ten bez wystrzału rozbroiliśmy i przekazaliśmy go do osłony przy koniach.
Do wskazanej chaty wkroczył kapral „Wicher” Wincenty Roman. W kuchni przyćmiona lampa. Jeden z ułanów wziął lampę do ręki i rozświetlił ją, a następnie otworzył drzwi z kuchni do pokoju i wszyscy tam wpadli. Uprzednio gospodarz wskazał ręką izbę, w której spali dowódcy sowieckiej partyzantki i ulotnił się. Na podłodze, na słomie pod ścianą spali oficerowie z dowództwa.
Na okrzyk „Wstawać ręce do góry„! Jeden leżący w kącie izby chwycił za „pepeszę” chcąc strzelać. Chwycił także drugi z obudzonych za broń. Wówczas ułani rozpoczęli strzelaninę. Poszukiwany dowódca major Seweryn S. Kluczko spał w tej izbie, ale za szafą. Z za szafy posypały się strzały. Został zabity ułan Żybul. Major Kluczko następnie wyskoczył przez okno wybijając je i zbiegł. W czasie tej strzelaniny został ranny w kolano kapral Jakubowski, brat wachmistrza „Dęba„. Gdy wycofałem się do koni kapral ten zauważył mnie. Poprzednio już wycofał się on pod opłotki przy drodze. Ułan ten zawołał:
– Panie chorąży niech pan mnie nie zostawia.
Zabrałem go i na plecach wyniosłem do osłony koni, a tam zaopiekował się nim jego brat wachmistrz „Dąb„.
Partyzanci sowieccy w chatach z jednego i drugiego końca wsi nie byli rozbrojeni, ponieważ my rozpoczęliśmy akcję od środka chat wsi. Z tych względów, gdy wynikła strzelanina w środku wsi, w chacie gdzie kwaterowało dowództwo, należało zarządzić natychmiastowy odwrót. Byliśmy już trzysta metrów od wsi jak z jednego tak i drugiego końca wsi rozpoczęła się strzelanina z broni ręcznej, maszynowej i granatników. W górze wybuchały rakiety. Strzelano z jednego końca wsi do drugiego, biorąc się za nieprzyjaciół. W wyniku tej strzelaniny, jak następnie dowiedzieliśmy się, partyzanci sowieccy wyrządzili sobie duże straty w zabitych i rannych.
Odwrót z Kula nastąpił około godziny trzeciej dnia 13 grudnia 1943 roku. Już świtało, gdy znaleźliśmy się przy młynach wodnych, znajdujących się około jednego kilometra od puszczy. Tam zostali zwolnieni rozbrojeni przez nas partyzanci sowieccy, którzy cały czas byli traktowani bardzo humanitarnie.
Dowództwo sowieckie postąpiło jednak nie humanitarnie, bowiem rozbrojonych przez nas trzy osobowy patrol i dwu osobowe ubezpieczenie; partyzant i partyzantka, których zdjęliśmy z tego ubezpieczenia w Kulu – dowódca major S. Kluczko, jak następnie dowiedzieliśmy się, kazał rozstrzelać. Rozstrzelano również tego gospodarza, w chacie, którego kwaterowało dowództwo sowieckie. Za to, że nie ostrzegł on dowództwa przed naszym wkroczeniem do domu.
Podczas pobytu w młynach, podszedł do mnie młynarz i wręczył mi pakiet w dużej urzędowej kopercie zaadresowany następująco:
Dowódca kawalerii chorąży „Noc„.
Wewnątrz znajdowało się pismo, własnoręcznie pisane przez majora Wacława Pełkę o następującej treści:
Panie chorąży.
Tu w dowództwie sowieckiej partyzantki u pułkownika „Dubowa” jest nam dobrze. Pan chorąży ze szwadronem przejdzie pod rozkazy partyzantki radzieckiej Brygady im. Ryżaka. Miejsce pobytu zna Pan. Dla przypomnienia podajemy, że stacjonuje ona na starej granicy polsko – sowieckiej po tamtej stronie.
Podpisali: major Pełka Wacław, podporucznik cichociemny Rydzewski „Lech”, porucznikBorowicki „Klin”, podporucznik cichociemny Łoś „Ikwa”, porucznik Miłaszewski „Lewald”, podporucznik Parchimowicz „Waldan”.
Pismo pokazałem porucznikowi „Górze” i uznaliśmy, że zostało ono wymuszone na naszych oficerach przez sowiecki sztab partyzancki. Mnie zaś celowo kierowano na Ryżaka, bowiem wiedzieli, że ja z nim wspólnie, uprzednio walczyłem z Niemcami i jestem z nim w dobrych stosunkach i nie zorientuję się, że to jest podstęp wciągający mnie w pułapkę, w której zostałbym rozbrojony. Do pisma tego nie zastosowaliśmy się i pomaszerowaliśmy na północ. Po długim i uciążliwym marszu w zaspach śnieżnych odmaszerowaliśmy około trzydziestu kilometrów i w napotkanej wsi pod lasem zakwaterowaliśmy na noc.
Od tej chwili, to jest na przełomie lat 1943 – 1944 i w czasie tych lat srogiej zimy, a następnie w ciągu wiosny, aż do chwili wymarszu z Nowogródczyzny do Puszczy Kampinoskiej, byliśmy w ciągłym ruchu. Wśród nieustannych potyczek z nieprzyjaciółmi, o których już wspominałem i przerzucaniem się z miejsca na miejsce – oddział nasz stale wzrastał.
Walka z czerwoną partyzantką.
Do wiosny 1944 roku szwadron, którym dowodziłem, wzrósł do siły dywizjonu. Sformowano w tym czasie także batalion piechoty. Przybywali do nas ludzie poprzednio rozbrojeni i wcieleni siłą do oddziałów partyzantki sowieckiej – skąd uciekali z bronią. Przychodzili ludzie z terenu, którzy należeli do placówek AK, spaleni w terenie.
Niektórzy z nich dołączali z końmi i z bronią. Przychodzili wreszcie młodzi ludzie z obawy przed wywiezieniem na roboty do Niemiec lub z obawy przed prześladowaniami ze strony partyzantki sowieckiej – za to tylko, że są Polakami.
Na przełomie lat 1943 – 1944 szwadron 27. Pułku Ułanów, którym dowodziłem, stał się już sławny wśród miejscowej ludności, no i znany oddziałom partyzantki sowieckiej, jako jedyny polski oddział partyzancki, który nie dał się rozbroić.
Poprzednio opisałem już kilka wypadków tragicznych ze swych przygód. Obecnie na dowód, że szwadron był znany w terenie podam inne wydarzenie. Jedno z nich śmieszne a inne wzruszające, a mianowicie: Na wiosnę 1944 roku do jednego z chutorów, w pobliżu Rubieżewicz, przyjechali zaprzęgiem konnym partyzanci sowieccy, aby u gospodarza zarekwirować krowę. Gospodarz postawił „samogonu„, zakąsili, „sała” i poprosił, aby mu ostatniej krowy, która jest żywicielką jego rodziny – nie zabierali. Odpowiedzieli, że ludzie w partyzantce też muszą, „Kuszać„. Wypili oni „samogon„, zakąsili, „sałem„, ale to nic nie pomogło. Krowę postanowili zabrać. Wówczas zmartwiony gospodarz wyszedł na podwórze, aby ostatni raz pogłaskać krowinę oraz pożegnać się z nią. Na trakcie z Iwieńca do Rubieżewicz, poza wzgórzem zobaczył unoszący się kurz. Wpadł do chaty i zawołał:
– Towariszcz Nurkiewicz jedzie!
Partyzanci sowieccy pozostawili krowę i zaprzęg konny i szybko zbiegli do lasu. Po pozostawioną krowę i zaprzęg nie powrócili i więcej się nie pokazali. Nurkiewicza wcale tam nie było a kurz na trakcie został wzniesiony przez silny wiatr.
W czasie kwaterowania we wsi Kulczyce przyszła do mnie siostra plutonowego Piotra Żybula „De Gaulle” z prośbą, aby odbić jej brata Piotra, rozbrojonego przez partyzantów sowieckich i wcielonego siłą do ich partyzantki. Opowiedziała mnie gdzie go można odbić wskazując datę i gajówkę gdzie będzie odbywać się zabawa, na której ma być jej brat i że stamtąd można go wydostać. Popatrzyłem na mapę i stwierdziłem, że gajówka ta oddalona jest od mego miejsca postoju o dwadzieścia siedem kilometrów. Biorąc to wszystko pod uwagę powiedziałem:
– Marysiu to jest niemożliwe, bo wszedłbym tak jak w gniazdo os.
Ona na to:
– Panie Nurkiewicz pan taki odważny i pan stchórzył?
Odpowiedziałem jej:
– Marysiu, żebyś była mężczyzną to dałbym ci po buzi.
Ambicja i fantazja wzięły jednak górę po tej rozmowie. We właściwym czasie, kiedy odbywała się zabawa wyjechałem z drugim szwadronem dowodzonym przez wach. „Szarego„, „Lawinę” Józefa Niedźwiedzkiego. O godzinie 2.00 w nocy byliśmy na miejscu. Gajówka została otoczona. Przez okna było słychać harmonię oraz śpiew: „Rozkwitały jabłonie i grusze” i inne, widać było tańczących. Bawiących się partyzantów sowieckich rozbrojono.
Plutonowy Żybul Piotr ps. „De Gaul” dostał dwa razy po twarzy. Przy wszystkich sowieckich partyzantach obrugałem go za to, że dotychczas nie uciekł do swego oddziału i powiedziałem:
– Teraz się z tobą policzymy!
Po rozbrojeniu partyzantów sowieckich i zabraniu im koni i siodłami, szybko wracamy do koni i powrotem. Plutonowy Piotr Żybul nie mógł sam zbiec z partyzantki sowieckiej z uwagi na represje, jakie zastosowałoby przeciwko jego rodzinie. Należało, przeto upozorować jego porwanie.
Maszerując po wykonaniu wyżej opisanego zadania w miejscowości Chotowa, straż przednia melduje, że przed chatą przy drodze stoi osiodłany koń. Wysłana sekcja stwierdziła, że w chacie jest były polski partyzant – dezerter do partyzantki sowieckiej. Chodził on w polskim mundurze. Po wioskach gwałcił dziewczyny. Psuł nam opinię i dużo było na niego skarg wojennych. Do wskakujących do chaty ułanów strzelał, zabijając jednego ułana (nazwiska nie pamiętam), a widząc, że jest otoczony popełnił samobójstwo. W odwet za to sowieccy partyzanci spalili tę chatę, a jej gospodarza rozstrzelali. Zabitego ułana zabraliśmy na taczankę.
W młynie Chotowa natknęliśmy się na partyzantów sowieckich, mielących zboże na mąkę dla swoich oddziałów. Rozpoczęła się strzelanina, w czasie, której partyzanci sowieccy zbiegli do lasu pozostawiając wozy naładowane cielakami, świniami i innymi artykułami spożywczymi. Gdy szykowaliśmy się do odmarszu przyszedł do mnie ułan, wskazał ręką chatę i powiedział:
– W tej chacie jest kobieta, która chce się z Panem chorążym widzieć.
Powiedziałem do tego ułana, że zaraz odjeżdżamy i żeby mnie nie zawracał głowy. Ułan ten w dalszym ciągu nalegał mówiąc:
– Kobieta ta bardzo prosiła, aby Pan chorąży do niej zaszedł.
Zaintrygowany tą prośbą podszedłem do wskazanej chaty. Na łóżku leżała ładna kobieta w średnim wieku, a przy niej małe dziecko, niemowlę.
– Czego szanowna pani sobie życzy? – spytałem.
Ona zaś zapytała mnie czy to ja jestem Pan Nurkiewicz. Odpowiedziałem: tak to ja jestem Nurkiewicz. Wówczas kobieta ta wzięła dziecko na ręce i wskazując na mnie powiedziała:
– Patrz synku – to jest Pan Nurkiewicz. Życzeniem moim jest abyś ty był taki sam ja urośniesz.
Wzruszyłem się tym bardzo. Miałem przy sobie 5 rubli w złocie, dałem je tej kobiecie mówiąc: niech pani kupi krzyżyk dla swego synka.
Oddział nasz wzrastał w siłę brygady, dowodził nią jeden z dzielniejszych i już doświadczonych dowódców, partyzant cichociemny porucznik „Góra„, ” Pistolet„, „Dolina” Adolf Pilch, góral z Wisły – Głębce.
Po tym wzroście w siłę mieliśmy trochę spokoju, bowiem przed taką dużą uzbrojoną jednostką czuli respekt nasi wrogowie. Liczyli się oni poważnie z tym, że w wypadku zaatakowanie na mogą ponieść poważne straty.
Mundury i oporządzenie końskie tworzono własnym „partyzanckim” przemysłem, o czym wspominałem poprzednio. Broń, amunicję i to dobrą broń zdobywano na nieprzyjacielu jak na rozbrajanych w Derewnie, Kulu i w czasie innych potyczek.
W lipcu 1944 roku to jest w chwili wymarszu, z Nowogródczyzny w stronę Warszawy – Puszczy Kampinoskiej, dowodzony przeze mnie oddział konny (dywizjon) stanowił trzy pełne szwadrony, 4 szwadron – zalążek w rozbudowie i szwadron CKM na taczankach.
Przemarsz z Kresów do Puszczy Kampinoskiej
Przejście w brud przez rzekę Bug. Przejścia pod bokiem Niemców w Modlinie przez miejscowość Nowy Dwór Mazowiecki i most na rz. Wiśle. Walk w Puszczy Kampinoskiej i pod Jaktorowem, Żyrardowem oraz bytowania w lasach kieleckich – opisywać nie będę. Uczynił to i to bardzo szczegółowo starszy ułan Marian „Żbik” Podgóreczny w jednej ze swoich książek pt. Na Koniu i pod Koniem. Temat ten również opisywał porucznik. „Góra„, „Pistolet„, „Dolina„, porucznik. Miłaszewski „Lewald„, porucznik „Wyrwa„, kapitan „Szymon” i Stanisław Podlewski i wielu innych w podręcznych maszynopisach i pamiętnikach. Ja starałem się uzupełnić niektóre fragmenty, których zauważyłem brak. Tych uściśleń prac i nieścisłości jak to podałem na wstępie.
W Puszczy Kampinoskiej, gdzie przebywaliśmy od końca lipca 1944 do drugie połowy września 1944 roku dowodzony przeze mnie oddział kawalerii rozrósł się do pełno etatowego pułku ułanów, a mianowicie do czterech pełnych szwadronów ułanów, szwadronu łączności ze sprzętem łączności o zasięgu 25 kilometrów (sprzęt pochodził ze zrzutów). Karabiny maszynowe z taczankami weszły plutonami w skład szwadronów liniowych. Uczyniono to, dlatego, że jak wykazała praktyka walk partyzanckich i własne doświadczenia, to w tego rodzaju warunkach, było to najlepsze rozwiązanie. Ponadto pułk posiadał kancelarię sztabową – Sztandar własny (lazaret) lekarzy, sanitariuszki, kapelana, felczera weterynarii, warsztaty, kuchnie i aprowizacje oraz zdobyte na nieprzyjacielu instrumenty, gdyż istniał zamiar uformowania plutonu trębaczy.
Tym pełno etatowym pułkiem dowodziłem w stopniu chorążego kawalerii, następnie podporucznika ps. „Noc„, w Puszczy Kampinoskiej ps. „Nieczaj„. Zastępcą moim był podporucznik Koc Zygmunt „Dąbrowa„.
Pomimo tego, że oddział stanowił siłę etatową pułku, cały czas oficjalnie nazywał się dywizjonem. Często o tym myślałem, ale nie wiedziałem, czemu to przypisać. Myślę, że to, dlatego, że ja byłem tylko chorążym. Mam wrażenie, że gdyby na moim miejscu był jakiś major lub rotmistrz to na pewno oddział dawno nosiłby miano pułku. Dopiero po stoczonej bitwie pod Krogulcem i Kiścinnem w dniu pierwszego września 1944 roku, gdy wysłałem z pola walki przez gońca kaprala „Robaczka” Mikuckiego Stanisława z mego pocztu – krótki meldunek o rozbiciu batalionu nieprzyjacielskiego, major „Okoń” dowódca zgrupowania kampinoskiego przez tego samego gońca przysłał do mnie dziękczynne pismo za bitwę i na kopercie zaadresował:
27. Pułk Ułanów A.K. im. Króla Stefana Batorego i od tej chwili oficjalnie nosiliśmy nazwę pułku jak wyżej.
Dnia następnego po bitwie pod Krogulcem – Kiścinnem, to jest drugiego września 1944 roku udałem się do kwatery majora „Okonia” z oficjalnym meldunkiem o przebiegu tej bitwy. Przed wejściem do kwatery spotkałem adiutanta majora „Okonia„, który gratulując mi powiedział:
– Panie chorąży, pan major „Okoń” wystąpił z wnioskiem do Komendy Głównej Armii Krajowej o awans Pana do stopnia oficerskiego.
Muszę tu nadmienić, że jeszcze przed wymarszem z Nowogródczyzny, zgłosił się do mnie podporucznik „Jar” Jarosław Gąsiewski i prosił, abym mu wydzielił oddział K.M. (Karabinów Maszynowych,) którym on dowodził. Pragnie on uformować z tego zalążek swego macierzystego 23. Pułku Ułanów Grodzieńskich. Zgodziłem się na to i porucznik „Jar” w krótkim czasie przy mojej pomocy i porucznika „Doliny” sformował „dywizjon kawalerii„, który tak jak 27. Pułk Ułanów wchodził w skład grupy nowogródzkiej A.K. pod dowództwem porucznka „Doliny” Adolfa Pilcha. Zachowano barwy pułkowe, a więc 27. Pułk Ułanów nosił na kołnierzach proporczyki starego pułku. Dywizjon sformowany przez porucznika „Jara” proporczyki 23. Pułku Ułanów. Piechota nosiła proporczyki o barwach biało – czerwonych. Porucznik „Dolina” upodobał sobie 27. Pułk Ułanów i nosił proporczyki tego pułku.
Muszę i to również upamiętnić, że 27. Pułk Ułanów Armii Krajowej posiadał własny sztandar o barwach ogólno – kawaleryjskich, to jest czerwono – niebieski. Wyhaftowany był na nim Orzeł Polski na tle czerwonym ze złotą koroną. Haft wykonały jakieś siostry zakonne (nie pamiętam już gdzie). Na terenie Puszczy Kampinoskiej wręczyłem ten sztandar dowódcy 3 szwadronu wachmistrzowi podchorażemu. „Sumowi„. Ten zaś z kolei sztandar przekazał w ręce najdzielniejszego ułana swego szwadronu starszego ułana „Żbika” Mariana Podgórecznego. Sztandar pułku w czasie klęski pod Jaktorowem – Żyrardowem spalono, aby nie dostał się on w ręce nieprzyjaciela.
Ponadto każdy szwadron posiadał proporczyki dowódców szwadronów, które jak sztandar pułku umocowano na prowizorycznie sporządzonych lancach – drzewcach. Temblaki tych lanc sporządzone były z białych sznurów spadochronowych. Proporczyki szwadronowe wywieszano przed kwaterami dowódców, a w marszu znajdowały się one w poczcie dowódcy każdego szwadronu. Przed kwaterą dowódcy Pułku wystawiono lance z proporczykiem dowódcy Pułku. Proporczyk dowódcy pułku został przekazany do działu kawalerii Muzeum im. gen. Władysława Sikorskiego w Londynie.
W czasie tych górnych i chmurnych przeżyć poczyniłem również szereg spostrzeżeń o swoich byłych przełożonych. Nie powinno się o nich źle wspominać, ale niektóre fakty o ich nieprzydatności dowódczej i brak szybkiej decyzji nieodzownej w poczynaniach partyzanckich muszą być naświetlone. Brak tych cech powodował bolesne straty jak na przykład rozgromienie 27. Pułku Ułanów pod Jaktorowem – Żyrardowem. Rozpocznę od pierwszego takiego niefortunnego wydarzenia.
W Puszczy Nalibockiej złożyłem ważny meldunek majorowi „Wacławowi” o tym, że mamy być rozbrojeni przez sowietów. Major „Wacław” nie zareagował odpowiednio na tą wiadomość. Moim zdaniem należało opuścić miejsce postoju w Drywieznie, a nie ściągać z terenu i grupować tam oddziałów. Wówczas nieprzyjaciel uderzyłby w próżnię. Mój szwadron, który na usilne moje starania wymaszerował w teren, ocalał od tej zagłady, a w przyszłości rozrósł się do siły pułku. Tak samo nie należało jeździć na żadne narady, gdyż po moim meldunku można było przeczuć, że z takiej narady niejednokrotnie nie powraca się, co zresztą sprawdziło się. Ten błąd przyczynił się do zlikwidowania silnego bądź, co bądź zgrupowania partyzanckiego. Major „Wacław” przybył do zgrupowania partyzanckiego okręgu nowogródzkiego już na gotowe. Gdy przed kuchnią w miejscu zakwaterowania kazał on sypać piaseczkiem, zaraz pomyślałem, że to oficer kadrowy a nie partyzant. Tylko dzięki niemu, wraz z nim zostali wywiezieni do ZSRS tacy oficerowie jak: dzielny porucznik „Lewald” Kasper Miłaszewski, doświadczony organizator partyzantki Okręgu Nowogródzkiego i dowódca tego oddziału – zgrupowania. Ponadto wraz z majorem wywieziono jeszcze: porucznika „Klina” Juliana Borowickiego, podporucznika cichociemnego „Ikwę” Łosia Ezechiela i podporucznika cichociemnego „Groma” Lecha Rydzewskiego etc. Po tych trzech ostatnich śladu nie zostało. Na miejsce rozstrzelano kapitana, kwatermistrza „Ludka” Wierszyłowskiego Ludwika i starszego wachmistrza szefa szwadronu ps. „Jasztolda„, „Kruk” Sergiusza Howorko.
Odnośnie majora „Okonia„, to też tylko wobec braku z jego strony szybkiej decyzji nastąpiła zagłada 27 pułku ułanów A.K. im. Króla Stefana Batorego i wielkie straty wśród oddziałów piechoty. Po dotarciu do torów kolejowych pod Jaktorowem, mjr. „Okoń” pomimo perswazji i nalegań por. „Doliny„, mego i innych, nie wykorzystał zaskoczenia i nie zarządził szybkiego przemarszu przez tory kolejowe na południe do lasów kieleckich. Przetrzymał prawie cały dzień zgrupowanie na otwartym terenie, obserwowanym przez lotnictwo nieprzyjaciela. Wskutek tego umożliwił nieprzyjacielowi zgromadzenie odpowiednich sił w postaci: piechoty, artylerii, czołgów i pociągu pancernego, co w skutkach spowodowało zagładę naszego zgrupowania. Gdyby dowodził nami dzielny partyzant cichociemny porucznik „Dolina” A. Pilch, który po pierwszej tragedii, jaką przeżyliśmy w Drywieznie, włożył wiele trudu w ponowne sformowanie zgrupowania Okręgu Nowogródzkiego, to na pewno nie doszłoby do takiej drugiej tragedii pod Jaktorowem – Żyrardowem.
Tak samo niepochlebnie zapisał się w mojej pamięci major „Leśniak” Rudolf Majewski dowódca 25. Pułku Piechoty Ziemi Kieleckiej. Po klęsce pod Jaktorowem, rozbitkowie tej klęski i jak również, dołączyliśmy do dowodzonego przez majora „Leśniaka” oddziału. Okazał się on typowym dowódcą garnizonowym. Szlag człowieka – partyzanta trafiał, gdy patrzył na wystawione i prezentujące broń warty honorowe pod filarami dworków, w których kwaterował major”Leśniak„. Obraził on i mnie osobiście, gdy zarządził przegląd koni i nie bacząc na przebyte trudy walki i uciążliwe marsze odbyte tak przez ludzi jak i konie, z przekąsem i sarkazmem na twarzy, wyraził się o ułanach:
– Hołota wschodnia.
Z racji tej wypowiedzi, pomiędzy majorem „Leśniakiem„. por. „Doliną” i mną wywiązał się dialog:
Porucznik „Dolina” zapytał:
– Co Pan powiedział? Co Pan powiedział?
Na co major „Leśniak„:
– Nic – nic to nie do Pana.
Wówczas ja:
– A może do mnie i chwyciłem za kaburę pistoletu.
Porucznik „Dolina” schwycił mnie za rękę i powiedział:
– Uspokój się.
Przykry to był incydent i nie do zapomnienia i dlatego o nim wspominam, bo nie przypuszczałem, że ktoś nam tak podziękuje za nasze trudy, znoje i przelaną krew. Incydent ten spowodował, że zmuszeni byliśmy odłączyć się od 25. Pułku Piechoty i prowadzić dalszą walkę samodzielnie.
Chciałem tu jeszcze wspomnieć, że obóz w Drywieznie na terenie Puszczy Nalibockiej, gdzie kwaterowało zgrupowanie AK Okręgu Nowogródzkiego, nosił nazwę, „Obóz Miłaszewskiego” od nazwiska pierwszego organizatora partyzantki AK Okręgu Nowogródzkiego porucznika „Lewalda” Kasper Miłaszewskiego. Pod tą nazwą obóz znany był również w komendach partyzantki sowieckiej.
Pewnego dnia, gdy szedłem spacerkiem w pobliżu tego Obozu z porucznikiem „Górą„, z uwagi na pobudowane ziemianki na zbliżającą się zimę, nazwałem obóz ten „Straszny Dwór„. Nazywając ten obóz „Strasznym Dworem” już wówczas tak jakbym przeczuwał, że stanie się coś strasznego. Istotnie tak też się stało, gdy 1 grudnia 1943 roku zgrupowanie naszej partyzantki zostało rozbrojone. Polała się krew i to właśnie w tym „Strasznym Dworze„.
Czuję się w obowiązku sprostować nieścisłości zawarte w Przeglądzie Kawalerii i Broni Pancernej, tom IX / kwiecień – czerwiec 1972 rok, nr 66, zawarte tam prace rotmistrza Zygmunta Koca na stronie 77 w ustępie 8, w którym to autor pisze: Jako stała ochrona bazy w Kampinosie pozostaje 27 p. uł. i dywizjon 23 p. uł. Armii Krajowej pod ogólnym dowództwem ppor./rtm. Jarosława Gąsiewskiego ps. „Jar”.
Wyjaśniam, że dowodzony przeze mnie 27. Pułk Ułanów AK nigdy nie pozostawał pod dowództwem podporucznika „Jara” Jarosława Gąsiewskiego, a było to raczej odwrotnie.
Następnie na stronie 79 jest mowa o mszy świętej w wiosce Kiścinne i przybycie na plac walki porucznika „Doliny„, dowódcy całości.
Wyjaśniam, że Msza Święta nie odprawiała się w ostatnią niedzielę sierpnia, a dnia 15 sierpnia 1944 roku w święto Matki Boskiej i ma ona związek z całkiem innym zdarzeniem. Bitwa pod Krogulcem i Kiścinnem miała miejsce dnia 1 września 1944 roku. Por. „Dolina” nie był tam, gdyż w tym czasie przebywał z piechotą gdzie indziej. Ja wysłałem z pola walki meldunek do mjr. „Okonia” o przebiegu tej bitwy z pominięciem drogi służbowej, bo jak już nadmieniłem bezpośredniego mego wyższego z brygady przełożonego por. „Doliny” nie było. Ten sam łącznik, który woził meldunek do mjr. „Okonia” przywiózł mi odręczne pismo majora „Okonia„, z którego wynikało, że dowodzona przeze mnie jednostka jest pułkiem, o czym już wspominałem w odpowiednim miejscu niniejszego. Wspominałem również o awansie mnie w związku z tą bitwą, a zatem przypisywanie przez autora sobie niektórych z tych czynów – uważam, za co najmniej nie na miejscu.
Tak samo opis walki we wsi Marianów, a nie Mariew, na stronie 383 – 387, nie odpowiada faktycznemu stanowi. Ja tam dowodziłem całością. Nie przeczę, że uprzednio podporucznik”Dąbrowa” Zygmunt Koc dokonał tam rozpoznania i znał już teren. Nie było tam żadnego mego spóźnionego przybycia. Ja dawałem rozkaz rozpoczęcia i zakończenia tej walki strzelając z rakietnicy. Jest o tym wzmianka w książce kapitana „Szymona” pt. Konspiracja i Powstanie w Kampinosie, w której pisze: chorąży „Zbych” vel „Nieczaj” chwycił w swoją mocną rękę rakietnicę i w odpowiednim czasie wystrzelił na rozpoczęcie natarcia. Podporucznik „Dąbrowa” brał udział w tej walce nacierając na wieś od strony południowej, a podporucznik, „Nieczaj” od zachodu.
O ile idzie o znalezienie się podporucznika”Dąbrowy” w 27. Pułku Ułanów, to miało miejsce następujący przebieg. Podporucznik „Dąbrowa” z kilkoma swymi ułanami zameldował się w dowództwie w Wierszach w Puszczy kampinoskiej. Skierowano go do mnie do Krogulca. Przyprowadzonych przez niego ułanów wcieliłem do 4 szwadronu a podporucznika „Dąbrowę” mianowałem swoim zastępcą. Szefowi kancelarii wachmistrzowi „Mikowi” kazałem tę nominację umieścić w rozkazie dziennym. Ten młody oficer bardzo mnie się spodobał. Wyczułem, że będzie z niego dobry partyzant, co zresztą okazało się w późniejszych walkach, w których wykazał: dzielność, bojowość i umiejętność dowodzenia w partyzantce.
27. Pułk Ułanów AK im. Króla Stefana Batorego w czasie swego istnienia stoczył około 80 potyczek i bitew. Brał udział wraz z piechota w ponad 220 walkach, potyczkach i bitwach. traty własne: zabitych 291, rannych 184 w tym chorąży 2 razy. Straty nieprzyjaciela: zabitych 1008, rannych 411.
Na ten temat można jeszcze dużo pisać i przytaczać szereg faktów, tak z okresu początkowego jak i późniejszego. Po co jednak rozgrzebywać stare rany wszak to rzeczy bolące i na tym kończę garść swoich wspomnień.
Zdzisław Nurkiewicz
Zgodę na umieszczenie na stronach internetowych Muzeum Armii Krajowej w Krakowie wspomnień chorążego Zdzisława Nurkiewicza udzielił Jego Syn, Maciej Downar Zapolski – Prezes Środowiska Koła Zgrupowania Stołpecko – Nalibockiego i rodzin AK ŚZŻAK, Nowy Targ, 15 lutego 2012 r.